czwartek, 25 października 2012

Obrazki z wakacji. Kalipso.

      Do Afryki daleka droga. Dobrze, że jest Gavdos, maleńka, kamienista wyspa, na której ptaki mogą odpocząć. Późnym latem obejmują ją w niepodzielne posiadanie i nie milknąc ani na chwilę prowadzą swoje ptasie, świergotliwe rozmowy. Ćwierkanie, kląskanie, szczebiotanie i gwizdy dobiegają z każdej strony. Wieczorem skrzydlaci podróżnicy zasypiaja w skalnych załomach, marząc we śnie o końcu uciążliwej wędrówki. Ostatni przystanek Europy.
    Nie ma pewności, że Gavdos rzeczywiście jest mityczną Ogygią, wyspą pięknowłosej nimfy Kalipso, która uwiodła Odyseusza, ale przyjemnie jest w to wierzyć.  Szczególnie w takie upojne, senne popołudnie, gdy w powietrzu wisi zapach rozgrzanych kamieni i wyschniętych ziół, a myśli błądzą leniwie i nawet nie próbuję ich dyscyplinować. Wierzę więc, podobnie jak Kallimach z Cyreny, że: "Miłość zawsze goni za tym, co umyka, a co łatwe, wzgardliwie omija."
      Kalipso. Piękna i zmysłowa, tak bardzo zawróciła Odyseuszowi w głowie i namieszała w sercu, że na siedem długich lat zapomniał o Penelopie i Itace. Kiedy za sprawą Ateny wreszcie odzyskał władzę nad własnym sercem, zbudował tratwę i opuścił nieszczęśliwą kochankę, zostawiając za sobą długi ślad na wodzie i skaliste wybrzeża Ogygi.
    Biedna Kalipso... Pewnie stała ze ściśniętym gardłem na piaszczystej plaży, patrząc za niknącym w oddali punkcikiem i żałowała, że nie jest ptakiem. Wiatr rozwiewał jej długie włosy, fale omywały stopy a serce, sekunda po sekundzie zamieniało się w kamień...
    Po południu obudził się meltemi. Na wiatr zanosiło się już od kilku dni. Miejscowi mówili, że nad północnymi Egejami rozbudowuje się potężny wyż, znacznie poprawiając widoczność; sąsiednie wyspy są na wyciagnięcie ręki. Dodatkowo upał stał się łatwiejszy do zniesienia, co niechybnie wiąże się ze spadkiem wilgotności. W starożytności na ten silny, północny wiatr mówiono etesians. Meltemi, w odróżnieniu od innych wiatrów zamierających w nocy, jest wiatrem wielodniowym i zanosi się na to, że przez kilka dni nie wydostanę się z wyspy. Przy takiej fali żaden miejscowy rybak nie chce ryzykować, choć do przepłynięcia jest zaledwie trzydzieści kilometrów.
    Wiatr jest tak silny, że trudno utrzymać się na nogach. W nagą skórę boleśnie wbijają się drobne kamyczki żwirku, kalecząc delikatniejsze miejsca. Dmie z siłą zapierającą dech w piersiach, bez przenośni. Gorące powietrze wciska się w płuca i wysusza gardło. Jednak najdziwniejszą walkę stacza meltemi z przybrzeżnymi falami, które nie chcą zawracać i uparcie prą naprzód, powstrzymywane przez wściekłe podmuchy. Powierzchnia morza zaczyna się marszczyć i gotować; wygląda jak posiekana przez nagły deszcz. Nad nią, bezładnie, w różne strony przewalają się mgliste tabuny, jak tumany piasku podczas burzy. Na horyzoncie tworzą się małe trąby powietrzne, gwałtownie zasysające wodę. W samym środku słonecznego dnia nad morzem snują się opary mgły.
Kalipso nigdy nie zapomniała.
   
   

czwartek, 18 października 2012

Obrazki z wakacji c.d.

   Mosty tak bardzo wpisały się w naszą rzeczywistość, spowszedniały i stały się po prostu elementem krajobrazu, że rzadko kiedy przychodzi się zastanawiać nad ich głębszym sensem. Przechodzę, przejeżdżam, czasem przebiegam i nic. Most, jak most.
  A tymczasem, jak świat światem, mosty wpływały na rzeczywistość, zmieniały życie, upraszczały codzienność zbliżając brzegi, czasem ludzi...
    Stoję na moście w Aradenie. Ta mała, na wpół opuszczona osada jeszcze do niedawna szczelnie otulona była zazdrosnymi górami, które odgradzały ją od świata. Żeby się z niej wydostać trzeba było pokonywać kamienne piarżyska, trawersować granie i nadkładać drogi. Dziś wystarczy wejść na most, który wygląda jak tryumf człowieka nad naturą. Przynajmniej tak chcę to widzieć, bo w innym wypadku natychmiast zawrócę...
    Most przerzucony nad wąwozem o pionowych, trzystumetrowych ścianach jest wąski, ma metalową konstrukcję, ale wyłożono go chwiejnymi deskami, które trzęsą się i uginają, jakby każda żyła swoim życiem, nie oglądając się na sąsiadkę.
   Chwila wahania i niepewnie stawiam pierwszy krok. Dusza usiadła mi na ramieniu. Jeszcze chwila, a się zmaterializuje. Wstrzymuję oddech i w myślach modlę się do każdej nogi z osobna, by zechciała wyobrazić sobie, że jest piórkiem, lekkim pyłkiem, pozbawionym ciężaru. A najlepiej hologramem.
   Gdy w końcu szczęśliwie znajduję się na drugim brzegu, nagle, za moimi plecami most zaczyna się rozpadać. Huk desek walących o metalowe podpory niesie się echem po całej dolinie.Trzęsą się nawet szyby w oknach pobliskiej kafejki. Z wrażenia zaschło mi w gardle. Powoli się odwracam, pewna, że ujrzę smętne szczątki budowli zwisajace z nagich skał, a widzę odrapaną furgonetkę, tak zakurzoną, że jej kolor jest nie do odgadnięcia, spokojnie zjeżdżającą z chwiejnych desek. Kiedy przejechała i zniknęła za najbliższym zakrętem - most na powrót zamilkł i milczał tak do następnego samochodu.
    Nie można przybyć do Aradeny ukradkiem, cichcem, most zawsze podniesie larum. Położona jest wysoko, z dala od głównych szlaków, z dala od innych osad i wymaga jakiegoś środka lokomocji. Niepostrzeżenie można się do niej dostać jedynie na własnych nogach; każdy pojazd przeprawiający się przez wąską gardziel wąwozu w oka mgnieniu zostaje zauważony przez czujnego strażnika.
    Na skarpie kościółek o wysokiej kopule. Jasność pobielonych ścian na tle wysuszonego krajobrazu utkanego ze zgaszonej zieleni, szarości i brązów oślepia. To nic. Żeby uwierzyć, nie trzeba widzieć. W oddali wapiennie pobłyskują Góry Białe.
    Chodzę po kamiennych szczątkach antycznej osady Aradin i próbuję zaprzyjaźnić się z kozami, pokracznymi, a zarazem jedynymi rezydentkami zabytków, które najwyraźniej nie obchodzą nikogo więcej. Mój etatystyczny umysł na próżno rozgląda się za jakimś ogrodzeniem, budką z biletami i tablicą informującą, że oto stąpasz człowieku po resztkach życia pokoleń, które odeszły tysiace lat temu. Po reliktach minionych epok. Powinnam się już przyzwyczaić, że na tej wyspie historia i współczesność istnieją równolegle i nawzajem się przenikają. Do pozostałości doryckiego miasta z VIII w.p.n.e. można się dostać jedynie przez podwórko pani Evodii, na którym wisi pranie, a klucz do maleńkiej, przyklasztornej kaplicy z V wieku znajduje się w ostatnim domu we wsi :) Wszystko bliskie, codzienne i powszednio życzliwe.
c.d.n.
    

środa, 3 października 2012

Obrazki z wakacji.

   Wczesnym rankiem, w Falasarnie światło jest jak krople farby, nasączonej rozświetloną esencją. Przed domem rośnie zakurzony oleander, rozwichrzony, ociekający purpurą. Jeszcze tylko kilka gałęzi tonie w mroku. Słońce wychyla się zza góry, ale o tej porze dnia jest zbyt nisko, by dokładnie pomalować każdy kamień, każdy najdrobniejszy listek. Od światłocienia bolą oczy.
    Bezmyślnie sięgam po ciemnoczerwone kwiaty i po chwili szarpania już mam za uchem jaskrawy akcent. Zanim rozespany rozum zdobędzie się na refleksję, że oto bez powodu, w jednej chwili zakłóciłam równowagę poranka, czuję, jak mleczny, śmiercionośny sok ze złamanej gałązki spływa po szyi i gromadzi się w zagłębieniu obojczyka. Rozpaczliwy, niemy sprzeciw natury. Dramatyczny i bezużyteczny. Rozmyślam o mężczyźnie, który nagle zapragnałby mojej bliskości... Pocałunek śmierci i przewrotna zemsta zranionego oleandra. Trująca bliskość.
   Rano plaża i kąpiel. Wcale nie jest trudno o pusty, bezludny kawałek wybrzeża, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Unikanie przypadkowego towarzystwa stało się moją dewizą. Jestem mistrzynią unikania. "Widziano nieraz Myzona w Lacedemonie samotnie idącego na odludziu i śmiejącego się, a gdy nagle ktoś stawał i pytał, dlaczego się śmieje, choć nie ma nikogo, odpowiadał: właśnie dlatego".
   Myzon to ja.
    Przy drodze na plażę, przy zeschniętym, martwym drzewie figowym stoi głaz. Rozgrzany, przyjemny, pachnący wyschniętą ziemią. Chciałam przysiąść, odpocząć i nie zauważyłam, że ubiegła mnie jaszczurka. Boski przecinek natury, zmuszający do wstrzymania oddechu. Nagle znieruchomiała, w jednej chwili wykonuje sprytny zygzak i znika w załomie skał. Tyle ją widziano.
    Poczucie winy, że znowu coś zakłóciłam, wpychając się ze swoją arogancką obecnością w idealny przepływ energii, zmusza mnie do dalszego marszu. Rezygnuję z odpoczynku. Po piętnastu minutach pylnej drogi, na horyzoncie błysnęło srebro. W biegu zrzucam sukienkę. Dwa wykopy i klapki lądują w pobliskich krzakach, a ja zanurzam się w płynnym blasku. Nietaktem byłoby nazywać go błękitem, choć to ukłon w stronę nieba.
     Toń jest migotliwa, skrząca, ledwie zahacza o barwy. Chłodzi, pieszczotliwie omywa ciało i zaprasza do pomacania piaszczystego dna, które wydaje się być na wyciagnięcie ręki. Płynę w głąb, coraz niżej, z zachwytem przyglądam się lśniącym, zaczarowanym refleksom. Ryby o przeźroczystych ciałach zamierają w bezruchu, zdumione nagłą odmianą. Czuję, że płuca zaczynają protestować. Kurczą się, rozpaczliwie błagając o oddech. Nie ma rady, dalsza droga jest drogą bez powrotu. Wynurzam się więc, sprawiając przyjemność moim płucom i tłumiąc uczucie zawodu. Może innym razem... może jeszcze nie teraz...
    Na skałach miejscowi chłopcy łowią ryby. Staję z tyłu. Nie mają wędek. Na kawałek kory nawinęli żyłkę z haczykiem. Z zapałem ugniatają kulki z chleba, w skupieniu plując w dłonie. Kiedy pierwsza ryba zatrzepotała na haczyku, myślałam, że złowili kroplę wody. Mała, przejrzysta istota, tak niepozorna, że trudno uwierzyć w jej odżywcze właściwości. Wyobraziłam sobie rozgrzaną patelnię, na której ktoś będzie usiłował usmażyć wodę. Chłopcy widocznie doszli do takiego samego wniosku, bo nagle mała ryba, nie dowierzając własnemu szczęściu, z powrotem ląduje w morzu.
     Gdy mnie spostrzegli, poczęstowali chlebem. Siedzieliśmy prawie do wieczora na płaskiej skale omywanej przez drobne fale, jedliśmy chleb i rozmawialiśmy w ogólnoludzkim języku, którego nikt się uczy, a każdy rozumie. Takie empatyczne esperanto czasem ratuje życie.

   c.d.n.

czwartek, 27 września 2012

Na wschód od Wisły.

   Trochę już ochłonęłam po tym milionie intensywnych emocji. Napisałam ostatnim razem, że nabrałam apetytu na nagrodę, ale nie przypuszczałam, że nagroda nabrała apetytu na mnie :) Z perspektywy mojego biurka, przy oknie wychodzącym na las, życie zawsze toczy się gdzie indziej. A tu hop siup i znalazłam się w samym jego środku. Scena, reflektory świecące prosto w oczy, gratulacje, obce twarze wokół - miałam wrażenie, że to sen, i to z gatunku tych przerażających. Okazuje się, że sukces czasem trudno unieść.
   Dałam radę głównie dzięki życzliwym ludziom (Agnieszko, Mariolu, Madziu i Kubo, trudno wszystkich wymienić:))
     I właściwie o tym miał być ten wpis. Mieszkam na zachód od Wisły i tak się jakoś stało, że nigdy nawet nie zbliżyłam się do wschodniej granicy Polski. Myślałam, że ludzie wszędzie są tacy sami: nieżyczliwi przechodnie, kobieta, gotowa zabić wzrokiem tylko dlatego, że stanęłam pierwsza przy pustej kasie, której ona nie zauważyła, burkliwa pani w sklepie, oficjele z ego rozdętym do granic możliwości, taksówkarz, który ma taką minę, jakby siedział tu za karę, niemiła urzędniczka przebrana w kostiumik Pani Mądralińskiej, patrząca na petenta z wyżyn swojego intelektu, dyrektor powiatowego domu kultury, z którym trzeba się umawiać przez dwie sekretarki...  Jednym słowem - codzienność, do której jestem przyzwyczajona. Kilka lat temu, w Poznaniu, niemal na środku ulicy wyrzucił mnie z taksówki kierowca, ponieważ paskiem od sandała zahaczyłam o pokrętło fotela i urwałam jakąś małą, plastikową część. Nie zdążyłam nawet zaproponować, że pokryję koszty. Ech życie, ech ludzie....
   W Siedlcach na każdym kroku byłam zaskakiwana ludzką życzliwością. Począwszy od przemiłej pani wiceprezydent, a skończywszy na równie przemiłej pani, wymieniającej w hotelu ręczniki. Taksówkarz z życzliwym usmiechem nosił za mną walizkę i czekał w holu, żebym nie musiała dźwigać jej po schodach!  Kasjerka na dworcu nie mrugnęła nawet okiem, kiedy nie mogłam się zdecydować, czy chcę płacić kartą czy gotówką. Czekała cierpliwie i nie skrzywiła sie nawet wówczas, gdy zdecydowałam się na gotówkę, po czym okazało się, że jej  nie mam. Z usmiechem na twarzy anulowała bilet i wychylając się z okienka pokazała mi gdzie jest bankomat. No, doprawdy, ja na jej miejscu już dawno straciłabym do siebie cierpliwość :)
    Refleksja przyszła szybko: matko jedyna, gdzie ja mieszkam w takim razie! Do tej pory gotowa byłam sądzić, że to moja osoba wyzwala w ludziach jakieś niezdrowe instynkty; może nieświadomie szczerzę zęby, albo posyłam wrogie, zaczepne spojrzenia i do tego spod byka. Kto wie, człowiek jak się zamyśli przestaje kontrolować mimikę. Poprosiłam męża, żeby mi w takiej chwili, z zaskoczenia zrobił zdjęcie. I co? I nic. Wyglądam raczej głupio niż groźnie. Można by oczywiście pójść dalej tym tropem, w końcu głupota również potrafi wzbudzać agresję, ale bez przesady, aż tak kretyńsko chyba nie wyglądam :)
    Jeśli więc optymistycznie przyjąć, że problem nie mieszka we mnie, to znaczy, że mieszkańcy terenów na wschód od Wisły są po prostu, po ludzku i zwyczajnie, życzliwi. Wniosek wydał mi się być nieco na wyrost, więc postanowiłam popytać znajomych. W końcu niemożliwe, żeby jedna, niechby nawet i duża rzeka, tak zmieniała ludzi. Po kilku dniach nagabywania bliższych i dalszych okazało się, że większość ma podobne refleksje.
    Moja przyjaciółka, zajmująca się szkoleniami i krążąca w związku z tym po całej Polsce powiedziała mi, że kiedy już minie Warszawę zyskuje pewność, że ktoś podjedzie po nią taksówką na dworzec, ktoś w przerwie szkolenia zaprosi na obiad, (bo pani, bidulka, tak się namęczyła), a na sali, w której odbywa się wykład znajdzie szklankę z wodą. Im mniejsze i bardziej wschodnie miasto - tym więcej empatii, serdeczności i ciepła.
     Kolega, którego firma wysłała do Białegostoku na miesięczne praktyki traktował wyjazd jak zesłanie na Sybir. Był blady ze strachu, że nie znajdzie tam sensownego pubu, sklepu, a jeszcze nie daj boże, nie będzie żadnego coffee sklepu... Po miesiącu nie chciał wracać. W nosie miał sklepy, puby i inne takie, w które oczywiście Białystok obfituje. Nie chciał wracać, bo, jak twierdził, w żadnym miejscu nie czuł się tak dobrze i nigdzie nie spotkał takiego zagęszczczenia na metr kwadratowy ludzi pozbawionych zawiści.
    Może to przypadek, że kolejne trzy osoby podzieliły się ze mną podobnymi doświadczeniami, być może to wyidealizowany obraz, ale strasznie mi żal, że nigdy nie znalazłam w sobie chęci, żeby poznać ten kawałek Polski, że zbyt łatwo przyjmowałam idiotyczny podział na Polskę A i B. Coś mi się wydaje, że linia podziału może i biegnie Wisłą, ale dotyczy serdeczności, otwarcia na człowieka i bezinteresownej dobroci, które to cechy powoli, ale skutecznie przenoszą się za rzekę. Mariolu, przeprowadzam się!
P.S.
Agnieszka mieszka wprawdzie w Krakowie, ale zważywszy na jej kordialność, to musi być wschodni brzeg Wisły:)
   

poniedziałek, 10 września 2012

Rzeka zimna

   Miłe września początki, chciałoby się napisać, parafrazując Krasickiego, ale z tyłu głowy stuka obawa o żałosny koniec. Co tam, ewentualnie potem się będę zamartwiać :)
   Ledwo wróciłam z wakacji, a tu czekała zaskakująca niespodzianka w postaci informacji, że "Rzeka zimna" została nominowana w kategorii Pióro na Festiwalu Literatury Kobiecej Pióro i Pazur, który odbędzie się w Siedlcach 22 września. Pojęcia nie miałam, że w ogóle została zgłoszona, co ma swoje dobre strony, bo nie spędzało mi to snu z powiek :)  W związku z tym, że nie należę do autorek, nazwijmy to umownie "się udzielających" w różnego rodzaju branżowych przedsięwzięciach stadnych, ze względu na chorobliwie rozwinięty indywidualizm, rzadko mam okazję obcowania z czytelnikami. Dlatego takie nominacje są dla mnie przede wszystkim zaskoczeniem: kurczę, ktoś to jednak czyta! 
   Wiem, brzmi jak kokieteria. Jednak kiedy na różnych forach i facebookach w kółko przewijają się te same nazwiska pisarek, które wiedzą, że w taki sposób trzeba budować sobie markę, człowiek zaczyna mieć wrażenie, że świat pisarski składa się jedynie z kilkunastu tworzących. A wystarczy po prostu ograniczyć wizyty w wirtualnym świecie :) W każdym razie trzymajcie kciuki; nominacja nominacją, ale tak się tym faktem rozbestwiłam, że nabrałam ochoty na nagrodę!
   

piątek, 10 sierpnia 2012

Wydawca jak nowy związek.

    Znalazłam nowego wydawcę. To w życiu autora równie ważna chwila, jak znalezienie nowej miłości :) I tak, jak w obu przypadkach początki są interesujące. Wzajemne "badanie się", dbałość o drobiazgi, miłe słowa, marzenia o świetlanej przyszłości. I jak w każdym związku: wiara, że to na zawsze, albo choćby na dłużej, niż wydanie jednej książki. Niestety, życie uczy, że nic nie trwa wiecznie, więc i tej wiary ostatnio jakby trochę mniej.
   Wydawcy przychodzą i odchodzą, niektórzy w nie najlepszym stylu, czasem ukradkiem, innym znów razem wcale nie twierdzą, że odeszli, tylko "proszę napisać taką książkę, jak poprzednia". Nikt nie lubi, kiedy partner zamiast znowu zgodzić się na nudny urlop na działce pracowniczej, chce jechać w podróż dookoła świata. Jaka podróż, pomidory trzeba pozrywać!
    Nie chcę już zrywać pomidorów, nie chcę wchodzić kolejny raz do tej samej rzeki. Chcę mieć możliwość eksperymentowania i nie bać się, że jak na końcu wymyślonej historii nie będzie happy endu, nikt jej nie wyda. Nie chcę, żeby bohaterki ciągle miały po trzydzieści lat, pracowały w agencjach reklamowych i były singielkami cud urody, którym zdarzają się same zabawne perypetie.
    Nie chcę podczas pisania myśleć o targecie. Zamierzam uciekać z szufladek, w które tak chętnie wkłada się autorów i nic mnie nie obchodzi, że to może "zaszkodzić nazwisku", jak poinformował mnie miły pan z wiodącego wydawnictwa.
    Czytelnik jest dla mnie postacią paradoksalną w całej swojej wymowie: z jednej strony, dla niego przecież piszę, z drugiej: nic mnie nie obchodzą ani jego gusta, ani oczekiwania. Nie umiem pisać na zamówienie. A właściwie umiem, robiłam to wiele razy, pisząc artykuły do prasy, ale to było zupełnie coś innego: zamówiony temat, dyscyplina, wytyczne zamawiającego. Chce mieć o miłości do noworodka? Trzask! Ma być o depresji poporodowej i sposobach jej leczenia? Trzask!  Zbyt oschle? Proszę bardzo, może być z uczuciem. Za obcesowo? Już wygładzam. Lubiłam tę pracę, bo przynosiła konkretne zyski, ale spisywanie wymyślonych przez siebie historii, to zupełnie inna bajka. Nie mogę zastanawiać się, jak odbiorą to czytelnicy, bo wtedy przestanę słyszeć, co mi w duszy gra.
    Wymarzony wydawca to taki, który to zrozumie i uszanuje. Wytknie błędy, nieścisłości, zasugeruje rozbudowanie niektórych wątków, usunięcie innych, ale nigdy w życiu nie każe mi napisać "takiej samej książki, jak poprzednia".
    Rozumiem, że wydawca jest głównie handlowcem i kieruje się zasadami ekonomii, ale ja chcę współpracować z kimś, kto oprócz zysku ma coś więcej na uwadze i nie traktuje czytelnika jak idioty, który łyknie każdą bzdurę, byle odpowiednio podaną.
   Mam nadzieję, że takiego znalazłam. Trzymajcie kciuki!
Teraz mogę w spokoju pomyśleć o moim najulubieńszym miejscu na świecie, w którym mam nadzieję niedługo się znaleźć.




Z wakacyjnymi pozdrowieniami kolejny kawałek  Cmentarnej opowieści.


     W pierwszym odruchu Artystka zaplanowała zabójstwo. Zimne, perfidne, z premedytacją. Wyrachowane i cyniczne. Żadne tam  afektacje, to dobre dla histeryczek, ale ona, kiedyś kobieta z krwi i kości, dziś już tylko kobieta, nie będzie się uciekać do byle tanich wybiegów. Zabije  t a k,  żeby popamiętał ją na zawsze, na całe pośmiertne życie…
    Przez chwilę pojawił się dylemat z wyborem rodzaju śmierci, żadna nie wydała się jej wyjątkowo dotkliwa. Nóż w niewierne serce, ciężki nagrobek spuszczony na głowę czy arszenik w kielichu mszalnym… Wszystkie te zejścia mogły okazać się zbyt gwałtowne, a tym samym niewystarczająco okrutne, żeby zaspokoić potrzebę krwawej rozprawy. Nie mówiąc już o tym, że nie wiadomo skąd w obecnej sytuacji wziąć arszenik…
    Być może jakoś rozwiązałaby ten problem, gdyby nie Pasażerka, która przypadkiem otworzyła jej oczy. Siedziały właśnie przy ulubionym postumencie umięśnionych aniołów. Artystka zajęta była obmyślaniem zimnej i nieludzkiej śmierci. Reszta towarzystwa rozlazła się po  cmentarzu. Na jakiś czas zaniechano zebrań w ruinach; jako że nic z nich nie wynikało, Maryś doszedł do wniosku, że należy odpocząć od trudnych tematów i nieco rozjaśnić umysł. Snuli się więc z Górnikiem i przetrząsali śmietniki w poszukiwaniu rozjaśniaczy umysłów.
     U stóp Pasażerki Dziecko bawiło się zdechłym kotem.
    - Może faktycznie macie rację… - zamyśliła się Pasażerka, z czułością podpatrując jak Dziecko uczy kota chodzić. – Może tu nie jest tak najgorzej… Wszyscy są bardzo sympatyczni, szczególnie Pan Poeta… A pan Marian jak już coś powie, to naprawdę! Kochanie! – zwróciła się do Dziecka z roztargnieniem. – Rączki potem umyj pod studnią! Tylko męża mi trochę brakuje, no i moich dzieci… - westchnęła ciężko gładząc Dziecko po główce. W odpowiedzi przejechało jej kotem po twarzy i sycząc uciekło za cisy.
    - Takie wrażliwe, biedactwo – rozczuliła się Pasażerka, wydłubując  kocią sierść spomiędzy zębów. – Nie powinnam była wspominać o moich pociechach, pewnie zazdrosne, słoneczko…
     Artystka przyglądała się jej ponuro, zastanawiając jednocześnie, czy ta kobieta ma wszystkie klepki. W większości, przez proces umierania przechodziło się bez szwanku na umyśle, ale kto wie, może coś się zmieniło ostatnimi czasy. Albo ta baba już za życia miała nierówno pod sufitem…
    - ….  nerwowy był, i wypić lubił, ale to mąż w końcu. Kto z nas zresztą jest idealny? – kontynuowała Pasażerka nie zwracając uwagi na minę Artystki.
    Ja – pomyślała Artystka.
     - I spacerowalibyśmy sobie razem, na pewno polubiłby pana Mariana… Może nawet Górnika, chociaż trochę gbur z niego, kto wie? Bo z pewnością tutaj go pochowają, jak pani myśli? Tyle że zdrowy jest jak byk, to będę musiała trochę poczekać. A, może to i lepiej, niech dzieci najpierw odchowa… Piotruś ma dopiero jedenaście lat….
    W Artystkę jakby piorun strzelił. Poderwała się z miejsca i nie mówiąc ani słowa oddaliła się szybkim krokiem w stronę swojej kwatery.
     Jak obuchem w głowę uderzyła ją myśl, że po śmierci proboszcz najpewniej wyląduje właśnie tutaj! Między nimi! Na  j e j cmentarzu! Boże, jaka była głupia, że sama na to nie wpadła! Na myśl o tym, że będzie się przechadzał alejkami skąpanymi w księżycowym blasku, przesiadywał w ruinach, rozkoszując letnimi nocami bądź zamglonym jesiennym świtem i razem ze wszystkimi będzie naśmiewał się z bezgłowego motocyklisty lub słuchał wierszy Poety, aż dostała drgawek. Za nic w świecie! Nie zniosłaby ani przez sekundę obecności tego zdrajcy, tego łajdaka lubieżnego, tego potwora erotomana w szatkach duchownego! Za żadne skarby nie może do tego dopuścić! Choćby nie wiem co, proboszczowi nie może spaść włos z głowy i musi pozostać najbardziej żywym proboszczem ze wszystkich żywych proboszczów w kraju, a kto wie, może i za granicą…
     Późnym wieczorem następnego dnia miała gotowy pomysł, a jeden bezsenny dzień nie wydawał się zbyt wielkim poświęceniem. Tym bardziej, że miała okazję zobaczyć, jak wczesnym popołudniem dostarczono do kaplicy nowego, przyszłego lokatora, który choć na razie był tylko ciałem pozbawionym życia, to w jej misternym planie mógł odegrać znacząca rolę.
    Pozostawał tylko jeden problem: musiała odszukać Kobietę z Klasą… Na samą myśl, dostała zimnych dreszczy i nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Prawie poczuła, że ma trudności z przełykaniem; w gardle wyrosła nagle wielka gula, a czarna płachta strachu opadła na twarz, dusząc i przytłaczając, jak paskudny, stęchły koc …
     



poniedziałek, 2 lipca 2012

O tym, jak się rozpłynęłam. Bez przenośni.

    A tam, dzisiaj bez zadęcia wielkiego. Upały nie sprzyjają. Pod wpływem wysokiej temperatury kurczą się moje szare komórki, a na synapsach nie iskrzy. Ciało buntuje się na samą myśl o jakimkolwiek ruchu. Ręka, dobra, znajoma ręka, jeszcze wczoraj aktywna i lekka, dziś waży tonę. Prawie słyszałam, jak warczała, kiedy rano przyszło mi do głowy, żeby przyciąć róże. Czy można się sprzeciwiać warczacej kończynie? Pytanie z serii retorycznych...  Zwłaszcza, gdy dołączyła do niej noga, a właściwie dwie i w związku z tym pies musiał się zadowolić banalną scenerią ogrodu. Wszystko traci kształt, rozpływa się, roztapia w jedną bezładną masę... Myśli snują sie leniwie, a i tak trudno złapać jakąś sensowną. Gdybym dzisiaj usiadła do pisania, mogłabym jak Witkacy, zaznaczyć pod spodem: pod wpływem upału. On miał inne używki, wiem... 
    Najbardziej senne i rozmemłane rozważania są dzisiaj szybsze ode mnie. Czy można pozwolić sobie na kieliszek białego wina z lodem o dziesiątej rano? Trudna sprawa, szczególnie w obliczu pierwszego dnia wakacji mojego dziecka, kiedy nadmiar energii wylewa mu się uszami i buzuje, jak w rozszalałym czajniku. Chryste panie, ratuj...
   Mama kobieta, mama żona, mama pisarka, mama kochanka... Uciekam czasami od tej mamy, bo, skubana, najbardziej dominująca. Kocham mojego synka, który potrzebuje mnie dwadzieścia cztery godziny na dobę, choć ma już sześć lat, ale czasami najchętniej wysłałabym go na księżyc.
  Jak to się dzieje, że choć oboje mamy dziecko, mój syn najchętniej używa słowa mama: mama, jestem głodny, mama, gdzie ja byłem, jak mnie nie było, mama, nudzę się, mama, dlaczego ta biedronka taka niemrawa, mama, czy ślimak w skorupie może się zakochać w ślimaku bez skorupy.... mogłabym tak bez końca. Słowo "tata" pada właściwie tylko przy okazji pytania: tata, gdzie jest mama?
   Wygląda na to, że moje dziecko nie czyta gazet ani magazynów, gdzie piszą o nowoczesnym rodzicielstwie, o tacierzyńskich urlopach i nie ma bladego pojęcia, że dzisiaj bycie ojcem, jest trendy i ojcowie sie nie wymigują. Mama ma być i koniec!
    A przecież tata stara się jak może: jeździ z synem na rowerze, skacze na trampolinie ryzykując zadyszkę, czasem nawet posunie się do tego, że karmnik dla ptaków zbuduje, choć ani przyjemności ani talentu. Nic z tego, odpada w przedbiegach, gdy na scenę wkracza ONA, znaczy się ja: Mama.
    Jakoś nie kręci mnie ta wszechmogąca MAMA, zwłaszcza, że nie wiem, jak to jest z tymi ślimakami, a to i tak pytanie z serii tych łatwiejszych :)
    Przede mną wakacje mojego dziecka i nieustanny słowotok, który uprawia z upodobaniem od kiedy nauczył się budować zdania. Próbowałam przekupić go forsą: dwa złote za dziesięć minut bez pytań. Nie udało się. Wytrzymał pięć minut i zażądał złotówki. Zapłaciłam z nadzieją, że w końcu dojdziemy do godziny.
Daj Boże!

czwartek, 21 czerwca 2012

Pomidorowa i rasizm.

   Obejrzałam kilka dni temu szeroko komentowany, kontrowersyjny film BBC "Euro 2012: stadiony nienawiści.", pokazujący Polskę jako kraj rasistowski i niebezpieczny, szczególnie dla czrnoskórych piłkarzy i kibiców. Przy tej okazji przypomniał mi się "rasistowski" wybryk mojego własnego, rodzonego Męża z czasów studenckich. Gdyby twórca owego filmu był jego świadkiem, miałby kolejny materiał na film.
    Mąż jako student groszem nie śmierdział, jak większość jego kolegów, w związku z tym żywili się w podłych barach, które miały tę zaletę, że były tanie. Innych zalet nie posiadały. Któregoś wyjątkowo parszywego dnia, po oblanym egzaminie, przeszukał kieszenie, wygrzebał kilka złotych i poszedł na obiad. Zamówił przy okienku  pomidorową z makaronem i ruskie. Zupa była do odbioru od razu, na pierogi trzeba było poczekać. Mąż cudem znalazł wolne miejsce w rzędzie stojących równolegle długich stołów, przecisnął się z talerzem przez tłum oczekujących i z westchnieniem ulgi opadł na krzesło. Torbę powiesił na oparciu.
    Jadł tę zupę bez apetytu, gmerając w niej łyżką i pomstując w duchu na niesprawiedliwy świat oraz na pieskie życie studenta. Nie doszedł jeszcze do połowy, kiedy z okienka na drugim końcu pomieszczenia doleciał przeraźliwy wrzask : ruuuskieee raaz! Przerwał więc posiłek, zyskując kolejny powód do narzekań, zwlókł się z krzesła i wyruszył po ruskie. Jakoś dopchał się do okienka. Po drodze humor nieco mu się poprawił, gdy zobaczył ściśnięty tłum głodnych kolejkowiczów i tryumfalnie dzierżąc talerz z dymiącymi pierogami wrócił na miejsce. I zmartwiał.
    Przy jego pomidorowej siedział jakiś obcy Murzyn. Nie tylko siedział, ale bezczelnie machał jego łyżką, pożerając jego zupę. Mąż aż zamarł z oburzenia. Kolega Murzyn miał skórzaną kurtkę, najmodniejsze buty i złoty zegarek na ręku. I wyżerał pomidorową biednemu, polskiemu studentowi! Na dodatek nie wykazując cienia skrupułów!
    Duchy przodków zagrały w Mężu. Obok Kolegi Murzyna stał talerz z naleśnikami. Pewnie zamierza, ścierwo, skonsumować je sobie po mojej zupie - pomyślał Mąż i bez jednego słowa, ciskając gromy z oczu przysunał sobie jego naleśniki. Usiadł obok i nie spuszczając wzroku z Kolegi Murzyna zaczął powoli, z rozmysłem je konsumować. Kęs - grom, kęs - grom, tak to z pewnością wyglądało.
     Kolega Murzyn z lekka osłupiał. Przestał spożywać mężowską pomidorową i zapatrzył się na niego jak ciele na malowane wrota. Zapomniał przy tym wytrzeć usta i skrawek makaronu osadził mu się na brodzie. Mąż popatrzył z potępieniem, przełykając kolejny kawałek naleśnika: nie dosyć, że złodziej, to jeszcze brudas...
    Owa wzrokowa przepychanka trwała do chwili, kiedy Mąż przypadkiem się odwrócił i spojrzał za siebie. Przy sąsiednim stoliku stał talerz pomidorowej z makaronem. Na oparciu krzesła wisiała jego torba...
    Powiedział mi potem, że już nic w życiu nie będzie w stanie pozbawić go pewności siebie ani wprawić w zakłopotanie. Został zaprawiony, jak mało kto.
    A wracając do historii, a raczej jej zakończenia: dokończył tego naleśnika, choć urósł mu w gardle do monstrualnych rozmiarów, założył torbę na ramię, podsunął Koledze Murzynowi swój talerz z ruskimi, bez słowa poklepał go po ramieniu i najzwyczajniej w świecie uciekł.

czwartek, 14 czerwca 2012

Uwodzić słowami.

   Ostatnio było o wstrętnych recenzentach i obrażalskich autorach. Dziś miało być o czymś zupełnie innym, ale nie będzie, bo temat jakoś nie chce się złożyć do kupy :) Miało być o scenach erotycznych, które zupełnie mi nie wychodzą. To znaczy w pisaniu nie wychodzą, bo w życiu daję radę i jeszcze nie było reklamacji :)
    Jak po grudzie idzie mi tworzenie gęstej, naelektryzowanej pożądaniem atmosfery; jego ręki w tym miejscu, gdzie kończą się jej plecy i gdzie widnieją dwa zmysłowe dołeczki i nawet jego palce muskające wewnętrzną stronę jej dłoni są do bani...
  Pisanie o tym, że mi nie idzie pisanie - też mi nie idzie, więc temat porzucam.
   Pozostając przy recenzji książek - nie mogłabym zajmować się tym profesjonalnie, bo mam poważne skrzywienie, które niewątpliwie przyczyniłoby się do niesprawiedliwej i krzywdzącej opinii o produkcie.  Mianowicie, najważniejszą dla mnie sprawą jest język i umiejętność opowiadania historii. Sama historia też jest ważna oczywiście, ale odpada w przedbiegach, jeśli nie uwiedzie mnie słowo. Zdania, wyrazy, całe frazy są dla moich oczu niczym muzyka dla uszu melomana. Odrywają mnie od realizmu i teraźniejszości i pozwalają odfrunąć, mimo, że boję się latać.
   Język powieści sprawia, że czuję się, jakbym weszła do głowy autora i mogła pogrzebać w jego myślach. Czasem chcę tam zamieszkać na stałe. Ale zdarza się, że skróty myślowe, kolokacje, idiomy, frazeologizmy i zwroty formują zwarty szyk, tworząc mur nie do przebycia i wtedy pozostaje tylko jedno - szybka ewakuacja.
   To, o czym piszę niewiele ma wspólnego z poprawną polszczyzną. To raczej takie trącanie strun, którego rezonans obija mi się o duszę. Język uwodzący. Język, którego wartki nurt porywa i bez względu na opowiadaną historię, nie pozwala oderwać się od książki. Jest cudnie, jeśli takim językiem można opowiedzieć niebanalną historię, oddać głębię przeżyć czy spróbować opisać świat, ale zadowolę się również opisem wrażeń podczas spożywania banalnej magdalenki, pod warunkiem, że będzie wyglądał tak, jak ten z Prousta.
    Moim mistrzem słowa jest i zawsze będzie Herbert. Słowa kradnące duszę oraz refleksje godne filozofów.
" Wczesnym rankiem wychodzę na górny pokład naszego statku. Na deskach, poplamionych dziegciem i oliwą, ciała mężczyzn i kobiet porozrzucane w nieładzie, jakby jakaś uczta skończyła się rzezią. Jestem sam pośród sennych oddechów. Chcę zobaczyć, jak Kreta wyłania się z morza.
   Wysoko, nad horyzontem zamglonym i słabo widocznym, coś niewyraźnego, zmącenie błękitu, skaza szarego koloru, która nabiera kształtu, i widzę teraz wyraźnie, jak wierzchołek góry zawieszony jest na wysokościach, niby w krajobrazach japońskich. Jest niewypowiedzianie piękny - ów kawałek odległej skały unoszącej się w powietrzu za sprawą mgły. Patrzę dalej, jak góra rozrasta się, schodzi wolno, majestatycznie po stopniach, aż przed oczami osiada na morzu łańcuch górski, wypełniając horyzont.
I jest wyspa.
Tak się zaczęła dla mnie Kreta, od nieba, jak bóstwo."
    To fragment "Labiryntu nad morzem", który jest dla mnie pozycją szczególną, bo od tego Kreta zaczęła się dla mnie, a dokładniej,  mała kreteńska wioska na jej zachodnim brzegu, niedotknięta stopami turystów, ostatni przystanek Europy. I kiedyś mój ostatni przystanek, na którym sobie wysiądę, z Herbertem pod pachą.
   Wiem, Herbert był poetą, a któż lepiej niż poeta potrafi uwodzić słowami, ale nie tylko o taki sposób uwodzenia chodzi.
     Wpadła mi ostatnio w ręce autobiografia Joanny Chmielewskiej. Życie pisarki podzielone na kilka tomów. Oprócz paru istotnych wydarzeń - zbiór głupstewek, błahych i banalnych opowiastek: o kupowaniu rękawiczek w Pradze, o nieumiejętności omijania chałupy na stoku narciarskim, o tym, że w dawnym Związku Radzieckim nie było przyzwoitych toalet, o wygranej na wyścigach i przegranej miłości. Chaotyczne, szarpane i irytujace, bo z mnóstwem dygresji. Życie spisane i sprowadzone do kilkuset kartek często bywa prozaicznie powtarzalne.
    A jednak gdyby nie sposób pisania, rzuciłabym to po kilkudziesięciu stronach. I znów uwiódł mnie język, zupełnie inny niż Herberta, ale jakże uroczy. Prosty, niewymuszony, za to obrazowy i tak bardzo nasycony emocjami, że razem z autorką omijałam tę chałupę, zaciskając zęby ze strachu. Jestem przekonana, że to właśnie on w dużej mierze przyczynił się do popularności pisarki. Jej charakterystyczne powiedzonka, zadziorny sposób komunikacji, dużo wykrzykników, styl nieco egzaltowany, ale jedyny w swoim rodzaju. Zdania czasem budowane w taki sposób, że mogłyby się przyśnić redaktorom i korektorom jako największy koszmar, co stanowi dowód na to, że zasady zasadami, ale język jest tworem żywym i zbytni purytanizm wcale mu nie służy.
    Wchodzę do księgarni i tak, jak inni szukają płyt, ja szukam książek. Nie czytam opisów na okładkach, tylko natychmiast zaglądam do środka. Jeśli słowa zabrzmią, jeśli w mojej głowie rozlegną się pierwsze, tryumfalne takty a serce na ułamek sekundy szybciej zabije - biorę.
    Niestety, takie chwile zdarzają się coraz rzadziej. Powszechnie postępująca unifikacja odbija się również na języku. Książki miewają język bezbarwny do bólu i do bólu ujednolicony. Nie wiem, czy to wina pisarzy, czy może wydawców, którzy lubią powielać sprawdzony schemat i wydawać osiemnastą z kolei książkę, różniącą się od innych tylko tym, że została napisana przez osiemnastego z kolei autora. Podobna okładka, ten sam język, powtórzona tematyka i sukces murowany.
     Na szczęście jest wiele sprawdzonych nazwisk, po które sięgam w chwilach, kiedy nie zależy mi na nowej historii, a jedynie pragnę poczuć tę przyjemną ekstazę wynikającą z obcowaniem ze słowem. Życzę sobie więcej Herbertów i Chmielewskich, którzy, choć tak różni od siebie, potrafili wypracować jedyny w świecie, własny, rozpoznawalny styl.
  
    

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Autor pod pręgierzem.

Rozmyślałam sobie dzisiaj o pewnej dyskusji, która wywiązała się na jednym z blogów, a dotyczyła roli autora w komercyjno - medialnym żywocie jego twórczości. Od czasu do czasu zdarza mi się czytać recenzje książek na blogach i zazwyczaj, kiedy w dyskusję włącza się autor omawianego dzieła - wypada to nad wyraz żałośnie.
   Autorów nawet rozumiem. Sama mam czasem ochotę wyskoczyć z komputera i nastukać recenzentowi, że nie zrozumiał nic z tego, co w pocie czoła urodziłam. Bohaterowie wielowymiarowi i głębocy - a on pisze, że płascy i płytcy. Akcja dynamiczna, z licznymi zwrotami - a tu czytam, że nudy i bezczynność. Wnikliwie i dogłębnie zanalizowane wydarzenia recenzent określa jednym, ale jakże treściwym słowem: sieczka. Nic, tylko się obrazić. I nawet się czasem obrażam, o czym przekonał się mój biedny komputer - niemy świadek fochów i niewybrednego słownictwa swojej pani. Strzelam sobie dąsa (chciałam napisać focha, ale jest wyżej), idę się wyżalić przyjaciółce na ten okropnie niesprawiedliwy świat i załamuję ręce nad beznadziejnym poziomem czytelnictwa. Niekiedy zuchwale posuwam się jeszcze dalej: wyobrażam sobie piękną rzeczywistość, gdzie czytelnicy obrzucają mnie kwiatami, spijając z moich ust każde słowo, a zachwycony tłum skanduje co efektowniejsze cytaty z moich dwunastotomowych Dzieł Zebranych. Czasem na pocieszenie otworzę sobie dobre wino i ... to by było na tyle.
   Niewielu rzeczy jestem w życiu tak pewna, jak tego, że nigdy nie będę wchodziła w jałową polemikę z kimś, komu nie podoba się to, co piszę. Najbardziej żałosną postacią na świecie jest autor, który zajadle broni swojej książki i nie ma żadnego znaczenia, czy używa merytorycznych argumentów czy ogranicza się do ciskania gromów.
   Żeby nie było nieporozumień: nikomu się nie podlizuję. Blogerzy czasami potrafią wysmarować takie farmazony na temat książki, że włos się na głowie jeży a człowiek zaczyna się zastanawiac, czy aby na pewno jest autorem owego dzieła. To nie ma nic do rzeczy. Książka napisana idzie w świat i trafia w różne ręce. Czasem znajdzie swojego czytelnika, a czasem trafi na kogoś, kogo rozbolały zęby od samego patrzenia na okładkę. I tak ma być, bo taka jest kolej rzeczy.
   Jeśli jakaś piosenka wyda mi się banalna, nie trafi w mój nastrój, nie poruszy i nie wejdzie mi do głowy, to choćby jej autor padł przede mną na kolana i w sposób wielce fachowy udowodnił, że się nie znam na muzyce - niczego to nie zmieni. No, może oprócz tego, że stracę szacunek dla twórcy, który tak słabo wierzy w wytwór swojej duszy i umysłu, iż uznał, że ten potrzebuje adwokata.
    Własnym oczom nie mogłam uwierzyć, kiedy na stronie pewnego bloga recenzującego literaturę fantazy, pod oceną pewnej książki znalazłam zjadliwy komentarz autora owej ksiązki, któremu  recenzja nie przypadła do gustu. Przyznaję, książki nie czytałam, ale recenzja napisana była rzeczowo, bez osobistych wycieczek, pokazywała dobre strony powieści, ale mówiła również o tych słabszych. Ja w każdym razie nabrałam na tę książkę ochoty.
    Autor powieści nie poczuł się jednak usatysfakcjonowany i na dowód tego zrobił coś, moim zdaniem, kuriozalnego. Mianowicie, zamieścił w komentarzach link do "lepszej" recenzji. Biedny, kompletnie nie był świadom, że wystawia sobie świadectwo i nie jest ono najlepsze.
    Moim zdaniem autorowi nie wolno robić takich rzeczy. Książka powinna obronić się sama, ewentualnie mogą to robić czytelnicy, jeśli uznają, że na to zasługuje. To, że komuś się nie podoba, nie znaczy, że jest beznadziejna - jako autorzy często o tym zapominamy i tak bardzo brak nam wiary we własną twórczość, że gotowi jesteśmy rzucać się do gardeł za każdą nieprzychylną uwagę. Najczęściej zasłaniamy się wtedy argumentami, że chodzi nam o "formę" tej uwagi. Guzik prawda! Chodzi o to, że każda krytyka boli, jak diabli, a już krytyka własnych wypocin szczególnie.
     Następnym kuriozum jest nawoływanie do, nazwijmy to umownie, uregulowania kwestii recenzji w internecie, żeby książki nie padały "ofiarą pseudorecenzentek". Chryste Panie! I jeszcze, żeby powstało pisarskie lobby, które miałoby się tym zająć. Pomijając absurdalność takiego pomysłu, w swojej naturze jest on przerażający. Rozumiem, że blogerki nieraz niepotrzebnie streszczają, wrzucają spoilery, w pierwszych zdaniach informują "kto zabił", ale na miłość boską, regulacja?! Oczyma wyobraźni widzę Szanowną Komisję złożoną z Mniej Znanych Autorów, która opiniuje bez zająknienia i tłumaczy głupiutkim szaraczkom, co kolega autor miał na myśli, lansując jedyną słuszną metodę interpretacji dzieła.
    Jak świat światem autorzy wszelkiej maści nie kochali recenzentów, nieważne, pseudo czy nie, i kochać nie będę, bo to nic przyjemnego stanąć pod pregierzem i dać się wychłostać. Jest na to tylko jedna rada: można pisać do szuflady.
   

czwartek, 31 maja 2012

Opowieści cmentarnej ciąg dalszy.

    Nie mogę znaleźć wydawcy na moją cmentarną opowieść. W jednym wydawnictwie usłyszałam, że gdyby to była powieść dla kobiet... Nie rozumiem. Czy to znaczy, że kobiety nie mają poczucia humoru a jedyną tematyką jaka je interesuje jest miłość w różnych odmianach i wariantach? Albo dzieci?
   Ostatnio wydawcy doszli do wniosku, że najpewniejszą grupą czytelniczą są właśnie kobiety i w związku z tym na nich nalezy się skupić, co nie jest trudne, bo jak powszechnie wiadomo kobieta ma mały mózg i nie jest specjalnie wymagająca. Wystarczy jakaś łzawa historia, ona go kocha, on ją niby też, ale niezbyt dokładnie, bo przy okazji kocha jeszcze jej byłą przyjaciółkę czy jakoś tak. Ona od niego ucieka i wiąże się z przystojnym leśniczym albo jeszcze lepiej byłym narzeczonym własnej córki. A wszystko w sielskiej scenerii Mazur, na Kaszubach albo na głuchej, aczkolwiek urokliwej wsi sandomierskiej.
    Po jakimś czasie odezwali się z innego wydawnictwa z pytaniem, czy może przypadkiem mam coś dla... kobiet. Przypadkiem zgłupiałam doszczętnie. Nie wiem już co znaczy "dla kobiet". Myślałam, że kobieta to taki sam gatunek homo sapiens jak mężczyzna. Tak samo zróżnicowana, mająca rozmaite gusta, zainteresowani, upodobania. Lubiąca kryminały albo powieść akcji. Tyrmanda bądź Mniszkównę. Gretkowską albo Balzaca. Albo i to i to. Otóż nie. Dowiedziałam się, że książki dla kobiet muszą się trzymać pewnego wzorca, jak poinformowała mnie jedna miła pani, co powiedziała, że się zna. Dodała jeszcze, że przyśle mi ten wzorzec mailem i jeśli uda mi się coś sklecić według niego - wezmą.
    W związku z tym kolejny fragment mojej cmentarnej grupy.

      Za wielką kępą splątanych rododendronów, którym powódź jakoś nie zaszkodziła, widniały resztki kaplicy. Najlepiej zachowały się drewniane wierzeje, solidne i potężne, z żelazną klamką, bardziej przypominające wejście do stodoły niż drzwi kaplicy. Osadzone na grubych trzpieniach podtrzymywały kamienne sklepienie, które z od drugiej strony było już tylko kupą bezładnie porozrzucanego budulca. Aż dziw, że nikt do tej pory ich nie ukradł! Zabytkowe i ozdobnie rzeźbione wrota z pewnością warte były majątek, a w miasteczku wszyscy kradli na potęgę.
      - Słuchajcie! – krzyknęła nagle Artystka. – Coś mi się przypomniało!
     - Czy ona zawsze musi robić takie efekciarskie wejścia? – skrzywiła się Starsza, ale szybko zamilkła, zaintrygowana tajemniczą miną Artystki.
     - Podsłuchałam kiedyś, jak rozmawiały dwie żywe, na cmentarzu. Akurat spać nie mogłam, a one siedziały na ławce obok. Nawet myślałam, że to te, tfu, Róże różańcowe kwiaty przyszły mi gwizdnąć, ale nie, to były inne. Mówiły właśnie o tym zalanym parku!  Że  przeklęte miejsce i że tu straszy.
    - Może ktoś od nas tu bywa? – wyraził przypuszczenie Ojciec Rodzina.
     - Od nas?! – prychnęła Gruba Dama. – Do zamku im się nie chce tyłków ruszyć, chociaż mają dwa kroki, a tu mieliby się zapuszczać? Ostatnio w ogóle coraz trudniej kogoś z grobu wyciągnąć… - westchnęła z żalem. – Kiedyś to były spotkania! Te dyskusje do białego rana, zabawy…
    - Do rzeczy! – przerwał Górnik. – I co z tego, że straszy? Chyba się nie boicie?
    - Nie rozumiecie?! – Młodsza w mig pojęła, co Artystka ma na myśli. - To z pewnością ona! Ktoś tu musiał widywać Kobietę z Klasą. Przecież dziwne, że do końca tego nie rozkradli! Zobaczcie! – wskazała ręka na drzwi. – Za to można by wziąć niezłą sumkę! Widocznie czegoś się bali! – zakończyła z tryumfem. (W tym miejscu autorka poczuła się nieco zaniepokojona. Przemyślenia Młodszej zbyt często pokrywały się z jej własnymi.) – A to znaczy – dodała Młodsza  - że jesteśmy na tropie!
    - Kapitan Sowa się znalazł – burknęła Starsza.
    - Dlaczego sowa? – nie zrozumiała Młodsza, choć wyczuwała, że nie o komplement tu chodzi.
    - Taki serial był, pani jest za stara, żeby pamiętać… to znaczy za młoda, chyba… – Górnik podrapał się po głowie nie mogąc zlokalizować wieku Młodszej względem serialu. - Ale co racja, to racja – oświadczył. – Tak może być, jak pani mówi. Ludzie nie przychodzą, bo się boją, że straszy, a skoro to nikt od nas, to moja logika podpowiada, że to może być ta, której szukamy.
     Maryś z Romkiem nie brali udziału w dyskusji. Obchodzili zrujnowaną budowlę, uważnie się jej przyglądając i obmacując poczerniałe ściany.
     - Ten park należał kiedyś do zamku… - zaczął Maryś w zamyśleniu. – Mówią, że pod zamkiem są lochy, które ciągną się przez wiele kilometrów…
     - Myśli pan…?
     - Co tu po próżnicy gadać! –  Gruba Dama dosłyszała rozmowę. – Trzeba sprawdzić! – oświadczyła dobitnie i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, ścisnęła sobie nos palcami, jakby zamierzała nurkować, zamknęła oczy i zapadła się pod ziemię. Po kilku sekundach była z powrotem.
     - Wolna przestrzeń! – wykrzyknęła podekscytowana. – Trochę mokro i korzenie zwisają, ale poza tym, jak w domu!
Bez słowa uzgodnienia reszta towarzystwa zrobiła to samo.
   
       Znaleźli się w wąskim, częściowo zalanym wodą korytarzu. Jeśli nawet przed chwilą wydawało im się, że na dworze jest ciemno, dopiero tutaj przekonali się, co znaczy określenie egipskie ciemności. Mimo, że większą część dnia spędzali pod ziemią, na ogół wtedy rozkoszowali się snem wiekuistym, a do tego, jak wiadomo światło jest niepotrzebne. Dlatego teraz poczuli się nieswojo.
     - To niesprawiedliwe – szepnęła Artystka, usiłując coś zobaczyć. – Przenikać możemy, ale świecić to już nie. Między bajki włożyć te wszystkie historie o świetlistych zjawach. Jakbym była świetlista, to bym się teraz w tym łajnie nie babrała – mruknęła, mając na myśli cuchnący szlam, pokrywający dno korytarza. – Widziałabym, gdzie nogi stawiać…
     - Niech pani nie jęczy! – w Ojcu Rodzinie odezwał się duch harcerza. – Zrobimy jak na nocnych podchodach! Niech każdy położy obie ręce na ramieniu osoby, która stoi przed nim i w ten sposób się nie pogubimy. No, raz dwa! Pan Poeta na pani Pasażerce…
     - Ale ja nie chcę być ostatnia! Boję się! – zaprotestowała Młodsza, odsuwając nieznacznie Pasażerkę i przepychając się do przodu. – Mogę tu?
     - Proszę, oczywiście… - Pasażerka nie wyglądała na zadowoloną, ale posłusznie zwolniła miejsce koło Poety. – To ja w takim razie na panu Romanie…
     - Po co tam zaraz tak oficjalnie… Romek jestem – Trendy Romek szarmancko szurnął butami, ale wyszło z tego chlupnięcie.
      - Nora – Pasażerka uśmiechnęła się zalotnie, czego jednak Romek nie mógł zauważyć z powodu ciemności.
     - Gdzie? – zdziwiła się Starsza. – Pan Marian mówił, że lochy…
     Młodsza, tłumiąc śmiech, szturchnęła ją w ramię.
     - Cicho, imię takie durne…
     Po krótkich przepychankach kondukt został wreszcie sformułowany. Prowadził Maryś, wiodąc za sobą Grubą Damę, a pochód zamykał Górnik, popychając przed sobą Artystkę, która co chwilę zaplątywała się we własną sukienkę. Obie ręce miała zajęte, więc nie mogła w żaden sposób jej podtrzymywać. Górnik, słysząc jak co chwila biadoli pod nosem, pomyślał, jakie to szczęście, że pochowano go w spodniach.
     Ponury korytarz ciągnął się i ciągnął. Czasem mieli wrażenie, że opada w dół, a wówczas wędrówka stawała się jeszcze bardziej uciążliwa. Splątane korzenie drzew i innych roślin tworzyły gruby kożuch u sufitu i raz po raz ktoś zahaczał o nie głową. Wszędzie śmierdziało stęchlizną i szlamem. W dodatku było ciasno; niekiedy ściany tak bardzo zbliżały się do siebie, że pozostawał jedynie wąski przesmyk.  Naraz Gruba Dama podniosła larum, bo zdradziecki korzeń chwycił ją za włosy. Musieli przystanąć, a Poeta i Maryś ostrożnie ją uwolnili.
    - Moją jedyną ozdobę mogłam stracić! – zawołała z rozpaczą, po omacku usiłując odtworzyć zrujnowaną fryzurę. – Śmierdzę jak cap! Mam dość! – dodała płaczliwie i jednym gwałtownym ruchem uniosła się w górę, zamierzając wydostać na powierzchnię.
     Rozległ się głuchy łoskot, a zaraz potem wszyscy usłyszeli jej krzyk.
     - Co się dzieje?! – zaniepokoił się Romek, wyciągając ręce w ciemności. – Halo! Proszę pani! Jest pani tu jeszcze?
    Gruba Dama bełkotała coś bez sensu.
    - Co jest, do cholery?! – zdenerwował się Górnik. – Uważaj, gdzie leziesz! – wrzasnął ze złością, bo ktoś popchnął go na ścianę. – Nie rozpychać się!
    Gruba Dama w dalszym ciągu wydawała z siebie nieartykułowane jęki.
     - O boże, nic nie widzę! Niech ktoś nią potrząśnie, bo się zacięła! – zażądała Artystka. – I dlaczego ciągle jest tutaj? Miała iść na górę!
   Gruba Dama w końcu odzyskała mowę.
     - Nie mogłam przeniknąć – wystękała trochę wyraźniej. – Nie dało się! Wyrżnęłam głową w jakiś kamień aż mi się ciemno przed oczami zrobiło. Język sobie chyba przygryzłam…
    - Bez przesady! – z politowaniem zaprotestowała Starsza.
    - No co, naprawdę czuję, jakby bolało!
   Z ciemności dobiegł głos Marysia.
    -  Może trzeba było trochę z boku, tu są kamienie…
    - A od kiedy to kamienie przeszkadzają? – zdziwił się Poeta, po czym sam spróbował przeniknąć. Reszta poszła w jego ślady.
     - Nie da się! –  zdruzgotana Pasażerka pomasowała sobie czubek głowy. Już zdążyła się przyzwyczaić do tego sposobu poruszania i uważała go za bardzo praktyczny. – Utknęliśmy! Jesteśmy uwięzieni! – wykrzyknęła histerycznie. Jej głos odbił się echem od ścian i zniknął w czeluści pustego korytarza przed nimi.
      Zapadła grobowa cisza. Mogłoby się wydawać, że bohaterowie tej opowieści powinni być przyzwyczajeni do przebywania pod ziemią. Jednak co innego leżeć w wygodnej trumnie, obitej wewnątrz błyszczącym, delikatnym jedwabiem, rozkosznie szeleszczącym przy każdym ruchu, z miękką poduszką pod głową, z możliwością natychmiastowego jej opuszczenia, a co innego być uwięzionym w cuchnących, mokrych kazamatach. Na wędrowców padł blady strach.
      Po długiej chwili, przerywanej jedynie posapywaniami Starszej, rozległ się głos Górnika.
     - Ja pitolę, ale bryndza…

poniedziałek, 21 maja 2012

Czas sprzedawców.

    Sobotni wieczór, w telewizji program z udziałem śpiewających amatorów. Po zakończonym wystepie jedna Ładna Pani krzyczy zza jurorskiego stołu do Nieśmiałego Wykonawcy, ściskającego mikrofon w spoconych rękach: pokaż, że jesteś dobry! przekonaj nas, że warto w ciebie zainwestować! sprzedawaj się trochę skuteczniej!
   Nieśmiały Wykonawca ma anielski głos, który zabiera mnie w inne rejony świadomości, jest wrażliwy i ma na wierzchu emocje, delikatne jak pajęcze nitki, ale nie ma siły przebicia. Nie jest sprzedawcą, tylko artystą. Myślę sobie, iż wychodzi z założenia, że jeśli jego muzyka nie zdołała przekonac Ładnej Pani zza jurorskiego stołu - to nie istnieje już nic, co mogłoby to zrobić.  Pani zza stołu nie wróży mu kariery: otwórz się, wywal bebechy, pokaż, że jesteś gość! Nie możesz stać tu i przepraszać, że żyjesz!
    Czas sprzedawców. Można kręcić przysłowiowy bicz z piasku, wystarczy tylko wszystkich przekonać, że nie ma bez niego życia. Sprzedawca jest ważniejszy niż produkt, który sprzedaje. Jeśli ma zacięcie i talent jak drobni żydowscy sklepikarze w przedwojennym Tomaszowie Lubelskim, karierę ma jak w banku: piosenkarza, muzyka, showmana a nawet pisarza. Talent muzyczny czy literacki jest rzeczą drugorzędną. Naiwne jest myślenie, że w dzisiejszych czasach sztuka się sama obroni. Gdyby Szopen żył dzisiaj i tworzył sobie siedząc w swoim dworku w Żelazowej Woli, nie zabiegał o poklask (czyt: nie próbował się sprzedawać) a nie daj boże nie miał telewizora czy internetu, istnieje spora szansa, że świat nigdy by o nim nie usłyszał. Zresztą nos miał jakiś taki... niemedialny.
    Mam w sobie głęboko zakorzenioną niechęć do sprzedawania. Nie mogę znieść artystów, którzy  wyskakują z każdego miejsca jak diabeł z pudełka, przekonani, że najważniejsze, żeby o nich mówili: nieważne, dobrze, czy źle. Pół biedy, jeśli potrafię takiego sklasyfikować: dziennikarz, aktor, solista... Gorzej, kiedy znam jego żonę, wiem, co jada na śniadania i jakim autem jeździ, a nie mam bladego pojęcia z jakiego powodu w ogóle go kojarzę...
    Wracając do Niesmiałego Wykonawcy: mocno wierzę, że choćby zaszył się w najbardziej ciemnym kącie i nie zniżał do fikania koziołków, żeby wszystkich przekonać, jaki jest fajny - i tak znajdą się ludzie, dla których jego muzyka będzie ważna, bo jeśli widza, czytelnika, słuchacza nie przekona "produkt", to nie pomoże choćby najbardziej sprawny sprzedawca.  
  

niedziela, 20 maja 2012

Jak nie napisałam powieści.

Przeniosłam się z pisaniem na taras. W domu chłodno, przyjemnie, ale w końcu nie żyjemy w tropikach i każdy słoneczny upał ustapi kiedyś miejsca mrocznej, ponurej szarudze więc dopóki się da trzeba korzystać z dobrodziejstw aury. Tym bardziej, że przyjemną, bo odległą starość mam zamiar spędzić w którytmś z krajów śródziemnomorskich więc postanowiłam spróbować jak to jest kiedy słońce nie służy wyłącznie do opalania. Z ogrodu dolatuje słodki zapach miododajnego, srebrzystego oliwnika z niepozornymi kwiatkami.... Włączam komputer.
     Tawerna "U Vassilisa" położona była na wysokim klifie, niemal przy samej plaży. Z kamienistego tarasu na którym rozstawiono stoliki roztaczał się widok na tajemniczą, bezkresną czerń, upstrzoną gęsto maleńkimi, świetlnymi punktami. Na południu, w oddali, gdzieś wysoko ponad linią horyzontu pulsowały miarowo czerwone światła wiatrowych elektrowni, a w dole pod nimi złociły się nitkami światła miasteczka...  Czy oliwnik jest północnym krewnym drzewa oliwnego? Taki sam szarosrebrny kolor, ale inny pokrój. Sprawdzam, nie jest. Należy do gatunku oliwnikowatych w przeciwieństwie do oliwki, która wywodzi się z oliwkowatych. Jedna literka i zero pokrewieństwa.  Z rozłożystego figowca nad stolikiem zwieszały się dojrzałe owoce. Przy samym pniu ktoś powiesił warkocze czosnku. - Wiesz, co to jest? - Giorgios sięgnął ponad głowę. - Figa. - Dla Kreteńczyka to coś więcej - usmiechnął się i podał Julii wydłużoną, fioletową kulkę.... Dlaczego główki tych filetowych petunii jakoś tak smętnie zwisają? Nie trzeba wielkiej bystrości, żeby stwierdzić, że cierpią na brak wody... Konieczna natychmiastowa reanimacja! Po kilku chwilach jest po sprawie: krople życiodajnej wody błyszczą na zwiniętych w trąbki listkach. Julia naraz zrozumiała dlaczego przez cały czas mimo brudnego ubrania i niestrzyzonej dawno brody sprawiał wrażenie honorowego, pełnego godności i dumy. Była w nim jakaś niepokojąca hardość, schowana pod przykrywką uprzejmości i dobrego wychowania. Jednak miała pewność, że gdyby przyszło mu walczyć o coś, co jest dla niego najważniejsze - nie zważałby na dobre wychowanie... Przyszedł kot Henryk. Łasi się i mruczy, ociera o kolana nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości: jeść! Porzucam komputer; wobec kocich wymagań jestem bezradna. Gdyby Henryk umiał mówić i zażyczył sobie świeżej polędwicy w środku nocy - bez wahania wyruszyłabym na poszukiwania całodobowego mięsnego. Na szczęście nie umie. Na dźwięk otwieranej puszki nagle zlecieli się wszyscy koci mieszkańcy mojego domu. Zjedli w kilka chwil a następnie zaczęli domagać się należnych im karesów. Mam strasznie rozpieszczone i głodne czułości koty... Więcej czasu zajmuje mi ich głaskanie i mizianie niż karmienie.
   Koty nakarmione i wypieszczone, petunie podlane, oliwnik sklasyfikowany. Zasiadam znowu do pisania. Nie zdążyłam przysunąć fotela do stołu, kiedy naraz z głebi ogrodu dolatują rozpaczliwe piski i skrzeki. Porzucam fotel i o mało nie łamiąc sobie nóg lecę sprawdzić. Kot Henryk złapał małego wróbla, który właśnie uczył się latać. Rodzina wróbelka obsiadła najbliższy świerk i podniosła raban zdolny ogłuszyć głuchego. Kot Henryk nie zamierzał skonsumować wróbelka od razu, najpierw chciał się nim pobawić. Nie czekając na bardziej dramatyczny rozwój akcji jednym susem dopadam Heńka mordercę i wyrywam mu z pyska potencjalną ofiarę. Wróble drą się jeszcze bardziej. Stoję na środku ogrodu z cudem ocalałym i zastanawiam się co teraz mam z nim począć. Zostawić? To Heniek zeżre z pewnością. Zanieść do gniazda? Cholera wie, gdzie to gniazdo... W końcu zanoszę na płaski dach tarasu z życzeniami, żeby go rodzice znaleźli i wracam do pisania. Kiedy przyjechał po nią wieczorem.... Magda! Schowaj pranie, burza idzie. Wreszcie trochę popada! Sąsiadka zza żywopłotu pojawia się nieoczekiwanie z radosną nowiną więc nie pozostaje mi juz nic innego jak zaproponować jej kawę i pyszne szparagi polane masełkiem, które i tak miałam potem ugotować więc właściwie  mogę teraz.
    Wieczorem zwinęłam z tarasu cały pisarski majdan. Jeśli mam skończyć książkę w tym stuleciu muszę taras  omijać szerokim łukiem.
  

środa, 16 maja 2012

Sport, emocje i testosteron.

  Wczoraj na własnej skórze doświadczyłam jaką wybuchową mieszanką mogą się stać emocje sportowe w połączeniu z męskim testosteronem. W kontekście zbliżającego się ogólnonarodowego szaleństwa zimny pot mnie oblewa, zwłaszcza, że owo doświadczenie było raczej w skali mikro.
   Pojechałam odebrać mojego sześcioletniego syna z treningu piłki nożnej. W związku z tym, że wcześniej miałam jedno ważne spotkanie - byłam w stroju dość "reprezentacyjnym", co w moim wydaniu oznacza, że miałam po prostu wysokie obcasy. Przyjechałam za wcześnie i kiedy weszłam na salę trwał własnie mecz. Kilkunastu szkrabów wzrostu siedzącego psa z zacisniętymi szczękami i żądzą mordu w oczach kłębiło się wokół piłki, a na trybunach dookoła podskakiwali niemniej podekscytowani ojcowie. Na mój widok oderwali na chwilę wzrok od boiska, przenieśli go na mnie, na dłuższą chwilę zatrzymując na nogach, po czym powrócili do wydawania nieartykułowanych, a zagrzewających do walki okrzyków, pozostawiając mnie w niepewności, czy mam tak beznadziejne nogi czy może mecz taki interesujący...
    Prowizoryczne trybuny zbudowane z ławek poustawianych jedna na drugiej nie wyglądały zachęcająco, szczególnie dla kogoś w wąskiej spódnicy. Zaniechałam zatem wdrapywania się na górę i stanęłam z boku jednocześnie podziwiając strategię mojego syna, który przez większą część meczu rozmawiał z bramkarzem, zupełnie ignorując grę, kiedy akcja przenosiła się na połowę boiska przynależną do przeciwnika. Dzień wcześniej wytłumaczył mi ową strategię: mamo, po co ja mam latać za piłką i się męczyć, ja pilnuję, żeby bramkarz nie wpuścił gola, a oni w końcu i tak przylecą pod naszą bramkę. W pewnym sensie nawet miał rację: po chwili kłębiąca się gromada znalazła się obok niego i kiedy przeciwnik usiłował strzelić gola drużynie mojego syna, ten jak opętany zaczął wrzeszczeć na bramkarza, że ma bronić. I bramkarz obronił.
   Nie znam się na piłce nożnej, ale może każdemu bramkarzowi przydałby się taki osobisty "motywator". Tak na marginesie dodam, że mój syn został bohaterem tego meczu...
    Drużyna przeciwna nie przewidziała gracza na takiej pozycji i w związku z tym mecz przegrali. Ale zanim to nastąpiło, skłębiona, wrzeszcząca czereda, w pogoni za piłką poczęła zmierzać w moim kierunku. Możliwe, że nie powinnam była kopnąć tej piłki, w końcu mnie nikt do tego meczu nie zapraszał, ale spanikowałam i zrobiłam to, co pierwsze przyszło mi do głowy. Kłębowisko sześciolatków skojarzyło mi się z kłębowiskiem węży, zwłaszcza, że poruszali się tak jakoś wijąco, a niektórzy nawet posykiwali. Kopnęłam więc tę nieszczęsną piłkę, byle dalej ode mnie i traf chciał, że wylądowała nieopodal bramki przeciwnika, zakładając oczywiście, że przeciwnik mojego syna, to również mój przeciwnik. Reszty dopełnił jeden z "naszych"...
    W tym momencie rzucił się na mnie tłum mężczyzn... W innej sytuacji mogłoby to być nawet dość interesujące, ale zważywszy, że był to tłum wściekłych ojców, w większości przynależnych do drużyny przeciwnej - nie było. Aprobujące spojrzenia, którymi obdarzyli mnie gdy weszłam ustapiły miejsca wściekłym iskrom, krzesanym z oczu i nieartykułowanym okrzykom wydawanym głośno i kolektywnie. I chociaż doskonale wiedziałam, co chcą mi powiedzieć, uznałam, że muszą się bardziej postarać, jeśli chcą, żebym zrozumiała... Jeśli bełkoczą - trudno, sami są sobie winni. Zwłaszcza, że mój syn i jego drużyna krzyczeli na mój widok: hip hip hurrra i to podobało mi się o wiele bardziej.
Co ten sport wyrabia z facetami!
   

piątek, 11 maja 2012

Chłopaki nie płaczą....

   


Alicja w krainie konieczności - Magdalena Kawka    Przeczytałam na którymś z portali recenzję "Alicji w krainie konieczności". Pani Marta pisze tak: "Nie istnieją żadne racjonalne podstawy, żeby zdrowa, inteligentna kobieta dokonywała w życiu takich wyborów i zachowywała się jak przysłowiowa ofiara losu. Nie przekonała mnie. Nie wierzę jej."
   No cóż, widocznie zabrakło mi umiejętności wiarygodnego zbudowania historii. Przykro mi z tego powodu, ale jednocześnie jestem przekonana, że takich kobiet pełno dookoła. Kobiet gotowych do poświęceń, skłonnych do rezygnacji ze swoich marzeń, ba!, nawet takich, które tych marzeń nie ośmielają się mieć. Zawsze coś innego okazuje się wazniejsze: dobro rodziny, szczęście dzieci i cała sterta powinności, złośliwie wygladających z każdego zakątka życia. Matka , żona i kochanka najbardziej boi się łatki: egoistka.
   Nawet jeśli stereotypy nie są wyrazem myślenia indywidualnego tylko kolektywnego, to jednak na drodze socjalizacji przyswajamy pewien zestaw pojęć, który później buduje naszą tożsamość i sposób myślenia o świecie. Teoretycznie wiemy, że i chłopców i dziewczynki powinno się wychowywać w jednakowy sposób, a ponieważ funkcjomujemy w środowisku społecznym więc tak czy owak będą przyswajali sobie rzeczy, które później pozwolą im pełnić określone role społeczne. Jednak i tak idziemy o ten krok za daleko: matki zazwyczaj są przerażone, kiedy kilkuletni chłopiec woli bawić się lalkami, a nad dziewczynką łażącą po drzewach ręce załamuje pół rodziny.
   Sama powtarzałam mojej kilkuletniej wówczas córce, że dziewczynki muszą być grzeczne, mieć czystą sukienkę, dbać o siebie i się szanować (to ostanie, to tekst Babci, tyleż enigmatyczny, co wymowny). I moja córka wyrosła na "grzeczną dziewczynkę", która prędzej zrezygnuje z marzeń, niż sprawi komuś przykrość. Nie umie o siebie walczyć, nie jest asertywna, za bardzo liczy się z opinią otoczenia... Dlaczego nie wkładałam jej do głowy, że dziewczynki mają w życiu trochę trudniej niż chłopcy i w związku z tym muszą być bardziej uparte, bardziej konsekwentne w dążeniu do celu; muszą lubić siebie i nie zrażać się pierwszym niepowodzeniem. Realizować swoje marzenia, nawet jeśli komuś się to nie podoba. Owszem, pomagać, pochylać się nad innymi, ale jednocześnie umieć powiedzieć dość, kiedy czyjeś oczekiwania stają się nie do zniesienia, tłamszą i nie pozwalają oddychać.  Nie pozwolić się wykorzystywać ani tym bardziej wtłoczyć w stereotyp kobiety skłonnej czyjeś dobro przedkładać ponad własne marzenia.
    Bohaterka "Alicji..." została wychowana na "grzeczną dziewczynkę". Grzeczna dziewczynka nie zastanawia się, czy jej życie jest szczęśliwe. Ona nieustannie myśli o innych i czuje się odpowiedzialna za cały świat. Gdyby czuła się z tym dobrze - w porządku. Ale tak nie jest. Spełnia pokładane w niej nadzieje i oczekiwania, jest na każde wezwanie siostry, zajmuje się jej dziećmi, znosi humory matki i usprawiedliwia męża, który zazwyczaj nie ma dla niej czasu. Na własne życzenie wpada w pułapkę, z której nie umie się wydostać. Pomału zaczyna do niej docierać, że tylko taka sytuacja jest w stanie sprawić, że czuje się potrzebnym, wartościowym człowiekiem. Jakby tylko świadectwo innych było w stanie usprawiedliwić jej istnienie. Najsmutniejsze, że owa kraina konieczności nie jest rzeczywistością zbudowaną przez innych; to świat, który stworzyła sobie sama. Powstał w jej głowie, sercu i nie wyobraża sobie innego życia, jednocześnie czując się jak więzień.
    Kiedy w jej życiu zachodzą istotne zmiany i wydawałoby się, że już nieczego nie musi, podejmuje decyzje, których nie może pojąć pani Marta. Zamiast iść za głosem serca i wreszcie pomyśleć o sobie - zachowuje się jak przysłowiowa ofiara losu. Kraina konieczności znowu tryumfuje.
    Obiecałam sobie kiedyś, że jeśli będę miała drugą córkę - powiem jej, co jest najważniejsze w życiu kobiety. Pozwolę jej w białej sukience wdrapać się na kombajn, jeśli będzie miała ochotę zobaczyć, jak wygląda świat z takiej pozycji. Nie będę wtłaczała do głowy, że ma być grzeczna, tylko szczęśliwa. Urodził się jednak chłopiec. Ale już wiem na pewno: nigdy nie usłyszy ode mnie, że chłopaki nie płaczą...

wtorek, 1 maja 2012

Syndrom mojej Babci.

   Natchnęła mnie perspektywa kilkudniowego nieróbstwa. Do napisania mnie natchnęła, nie do roboty:) Kiedy siedzę na sofie i bezmyślnie gapię się w telewizor albo wyleguję na leżaku w ogrodzie i równie bezmyślnie przewracam strony w gazecie od razu staje mi przed oczyma moja Babcia, która nie znosiła "nicnierobienia". Mówiła, że wtedy człowiek kradnie czas Panu Bogu.
    Babcia była w ciągłym ruchu. Im bardziej kurczył się jej ziemski czas, tym szybciej się poruszała. W obawie, że jak przystanie i odpuści - już się nie podniesie. I tak też się w końcu stało. Usiadła i umarła.
    Pamiętam jaka była nieszczęśliwa, kiedy rodzina sprawiła jej pralkę automatyczną. Eh, bezmyślni, okrutni ludzie... Pojęcia zielonego nie mieli, że w zamian zabrali jej coś znacznie cenniejszego: spokojną powtarzalność dni i płynące z nich poczucie sensu.
    Do tej pory czwartek był dniem prania. Od samego rana Babcia krzątała się po kuchni i jak generał planujący ważną bitwę dyrygowała córkami: nastaw wodę, przynieś balię, rozwieś sznury. Przepasana kolorowym fartuchem była ważna, potrzebna i miała poczucie, że robi coś ważnego, choć tak powszedniego. Pranie było męczące, ale dawało poczucie dobrze wykonanej roboty. Kiedy zastępy poszewek, ręczników i prześcieradeł karnie suszyły się na sznurach Babcia zadowolona i zmęczona zasiadała w swoim ulubionym fotelu na biegunach i w nagrodę czytała książkę aż do późnego wieczora.
    Kiedy w kuchni stanęło czeskie dzieło myśli technicznej, Babcia jakby oklapła. Przez jakiś czas próbowała jeszcze przestrzegać zasady, że pranie odbywa się w czwartki, ale w końcu sama doszła do wniosku, że w takiej sytuacji nie ma to żadnego sensu. Brała więc niski stołeczek, lokowała się naprzeciwko szklanego bębnowego okienka i pilnowała. Nie wierzyła, że kwadratowa, bezduszna maszyna potrafi w kwestii prania to samo, co Babcia - generał. Kiedy pralce zdarzyło się wciągnąć pod bęben jakąś część garderoby, Babcia tryumfowała i następne pranie robiła w misce. Jestem przekonana, że gdyby nie nieuchronny odpływ sił - w końcu by się jej pozbyła. W każdym razie nigdy jej nie polubiła.
    Podobnie było z podlewaniem ogrodu. Gumowe, nieskręcajace się węże, końcówki rozpylajace wodę na różne sposoby, systemy zraszania i nawadniania - wszystko to Babcia miała w głębokim poważaniu, żeby nie napisać dosadniej... Ona wierzyła tylko konewce. Lubiła patrzeć, jak jednostajny, spokojny deszczyk konewkowy pada na pierzastą czuprynę marchewki i nikt nie był w stanie jej przekonać, że naprawdę nie musi się tak męczyć. I chyba w tym tkwiło sedno: moja Babcia  
l u b i ł a  się męczyć. A potem lubiła po tym zmęczeniu zasłużenie wypocząć.
     Może to było takie pokolenie, które ceniło pracę, a najbardziej tę, wykonaną własnoręcznie. Dostałam od Babci w spadku niekompletne geny, które są moim przekleństwem. Nie cierpię bezczynności, "nicnierobienia", bezmyślnego gapienia się w telewizor, ale jednoczesnie wyhodowałam w sobie wielkiego lenia, którego potwornie trudno zmobilizować do działania. Zabrakło genu pracowitości i dlatego zdarza się, że czas przecieka mi przez palce, a jednocześnie krzesło parzy w tyłek, bo wiem, że w końcu powinnam posadzić te biedne ciemierniki, które już dwa tygodnie więdną w kartonie.
    Eh, Babciu, żebyś Ty wiedziała jak trudne jest bycie aktywnym leniem, a dowodem na to, że coś takiego w przyrodzie jednak istnieje jest Twoja osobista wnuczka.
   

   

niedziela, 22 kwietnia 2012

Opowieści o kogucie ciąg dalszy.


    To już zapewne ostatni fragment, który mogę opublikowć. Na resztę zapraszam do książki :)


      Poeta posłał Marysiowi naganne spojrzenie. Przysunął się do Pasażerki i końcem swojego szalika otarł jej łzy.
     - Już dobrze, nie trzeba płakać, tu naprawdę jest bardzo przyjemnie. A zobaczy pani jak miło będzie w zaduszki… - pocieszał biedaczkę jak mógł. – Tak kolorowo, jak na jakimś festynie… I dzieci też przychodzą…
   Przerwał mu dramatyczny szloch, który wyrwał się Pasażerce z piersi.
     - Dzieci…! – załkała.
     - I całe rodziny.
     - O Boże…!
     - I przynoszą znicze i kwiaty – ciągnął niezrażony Poeta. – A raz nawet przyniosły rysunki, dla mamusi w przedszkolu zrobiły. Takie kwiatki i słoneczko. No co? – obruszył się, kiedy Maryś z politowaniem popukał się w czoło.
     - Mam do pana prośbę – powiedział Maryś. – Nigdy, ale to przenigdy mnie pan nie pocieszaj. Pod żadnym pozorem.
    Dopiero po dłuższej chwili udało się Pasażerkę trochę uspokoić. Zniechęcony Poeta w milczeniu pogładził ją po głowie. Pasażerka pozwoliła otrzeć sobie łzy i znużona złożyła głowę na jego ramieniu. Poeta najpierw nieśmiało, a potem bardziej zdecydowanie objął ją w pasie.
    Młodsza Bliźniaczka przyglądała się tym umizgom ze źle skrywaną złością.
     - Sierotka Marysia, myślałby kto. A jeszcze wczoraj ten drań patrzył na mnie tak jakoś… inaczej niż zwykle. Byłam pewna, że wpadłam mu w oko – poskarżyła się szeptem Artystce. – Może to ten wianek… - poprawiła smętnie zwisające badyle.
     - Oko to mu ostatnio jakby bardziej wypada, zauważyłaś? – Artystka też poczuła zazdrość, choć nigdy nie myślała o Poecie jak o potencjalnym adoratorze. Za mało męski, jak na jej gust.
      Górnik przez jakiś czas przyglądał się wszystkiemu niewidzącym, otępiałym spojrzeniem, usilnie walcząc z ogarniającą go sennością. W końcu nie wytrzymał.
    - Ja tu na zalecanki nie przyszłem! – wziął się w garść, przetarł oczy i otrząsnął się jak mokry pies. – Albo z sensem zaczniecie gadać, albo znikam. Widać, że nic nie wymyślimy, dopóki ten sku…syn od świtania urządza koncerty, a tak się składa, że ja się stąd zwijać nie zamierzam. I mogiłka wygodna i towarzystwo niczego sobie… - popatrzył przed siebie nie zatrzymując wzroku na nikim, ale Artystka aż pokraśniała. – Z wyjątkiem co niektórych…Moja rada jest krótka:  głos mu odebrać, gnojowi jednemu.
    - Że co? Zabić? – oburzył się Poeta.
    - Tam zaraz zabić… – Maryś w lot pojął, co Górnik ma na myśli. – Ukraść, żeby nie piał.
    - Co ukraść żeby nie piał? Głos? – spytała osłupiała Artystka.
     - Chryste Panie, kobito… Głos chcesz kraść bez koguta?
     - To pan Górnik… - zaprotestowała słabo.
     - Koguta ukraść! – huknął Górnik przyglądając się Artystce jak ciekawemu okazowi. Wiele głupich kobiet już widział, ale ta biła rekordy. – Zakradniemy się, ukradniemy i po ptakach – oświadczył w obrazowym skrócie.
     Maryś podrapał się po głowie.
    - Pomysł niegłupi… Tylko trzeba go zlokalizować.
    - Pomysł? – pisnęła Artystka. Zdecydowanie nie miała dziś dobrej passy.
     - Koguta. – Maryś bardziej od Górnika był odporny na jej osobliwy intelekt. – To nie będzie trudne, za murem są tylko trzy gospodarstwa. Wystarczy, że rano się uważnie posłucha, a w najgorszym razie odwiedzimy wszystkie kurniki. Wejdzie się po cichu, koguta pod pachę i jazda z powrotem. Ma ktoś doświadczenie z ptakami?
    - Ja mam, ja mam! – wyrwała się Artystka, pewna, że tym razem się nie wygłupi.
     W tamtych czasach, jak zwykła nazywać życie przed śmiercią, po jednej uroczystej premierze, w której była gwiazdą, zakochany w niej do szaleństwa dyrektor teatru, żeby uczcić jej sukces i podkreślić głębokie uwielbienie, jakie dla niej żywił, zamówił setki białych gołębi, które po zakończonym spektaklu miały wzlecieć ku niebu. Kilka sztuk, zamiast wolności i błękitnych przestworzy, wybrało krągłe ramiona gwiazdy. Artystka była zachwycona; gołębie delikatnie przycupnęły, pogruchując trwożliwie i zanurzając dzióbki w jej włosach, jakby szukały ratunku.
    - I nie osrały pani? – zdziwiła się szczerze Starsza Bliźniaczka. – Na balkon zawsze srały, aż znajomy weterynarz poradził, żeby im trutkę w chlebie położyć.
    Artystka uznała za stosowne nie reagować na tak prostackie zaczepki.
    - Wszyscy potem mówili, że mam rękę do ptaków. Nawet kanarka dostałam… - rozmarzyła się. – Kubuś mu było… Uwielbiał, jak do niego czule przemawiałam…
    - Więc załatwione! – ucieszył się Maryś zacierając ręce. – My idziemy jako forpoczta, w razie konieczności oczyszczamy teren, a pani se pogada z kogutem.
   Ojciec Rodzina zamachał rękami.
   - Proszę państwa, proszę państwa, tak nie można! To trzeba doprecyzować! Co znaczy: my idziemy? My, czyli kto? Ktoś musi stać na straży, a jak gospodarze cierpią na bezsenność? Albo ptactwo raban podniesie? To ustalić wszystko trzeba, policzyć, zapisać…
   Górnik popatrzył na niego z jawnym wstrętem.
    - A pan to w poprzednim życiu byłeś sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej w powiecie czy aptekarzem? – zainteresował się.
    - Kto chce brać udział w operacji „Uprowadzenie koguta” ręka do góry? – zapytał Ojciec Rodzina podnosząc się z miejsca i nie zwracając uwagi na docinki. Nic nie było w stanie mu przeszkodzić. Wreszcie był w swoim żywiole. Ta banda kretynów nie ma pojęcia o planowaniu. Niech się cieszą, że w ogóle chce im pomóc. Jeśli o niego chodzi, ten kogut może sobie piać do końca świata…  - Raz, dwa – zaczął liczyć uniesione w górę ręce. – Panów mam liczyć jako trzech, czy jednego? – zwrócił się do motocyklistów, których ręce wyciągnięte były najwyżej.
    - O nie - zaprotestował Maryś. – Idzie tylko ten, kto ma głowę na karku.
    - A w ucho chcesz? – zapytał z przyzwyczajenia Górnik, który nie mógł pozostać obojętny na obrażanie swoich najbliższych współmieszkańców. Krypty motocyklistów znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie jego miejsca spoczynku, co sprawiało, że  czuł się za nich osobiście odpowiedzialny. Po chwili jednak machnął ręką, dając spokój pogróżkom.
    - Tysiąc razy wam mówiłem – zwrócił się z rezygnacją do motocyklistów, - że lepsza taka głowa, niż żadna.
    - Wiemy szefie, ale on się wstydzi…
Bezgłowy motocyklista zwiesił ramiona i zaczął nerwowo skubać dół skórzanej kurtki.
     - Co z jego głową? – zaciekawił się Poeta, który od dłuższego czasu walczył z ziewaniem. – Nie był urodziwy?
   Górnik zawahał się, czy powinien wtajemniczać, bądź co bądź wrogów, a już na pewno antagonistów, w intymne sprawy jego części cmentarza. Maryś wyczuł te rozterki i oświadczył.
    - Teraz mamy ważniejsze sprawy niż wzajemna niechęć. Wrócimy do niej później, jak już ukradniemy koguta i wymyślimy, co zrobić, żeby nam cmentarza nie zabrali.
    - Akurat! Ja powiem, a ty to potem wykorzystasz przeciwko nam – mruknął ponuro Górnik. – Znam cię…
    - Widać nie najlepiej – obruszył się Maryś. Podniósł się z miejsca, wyciągnął do góry lewą rękę, prawą położył sobie na sercu. W blasku księżyca wyglądał dostojnie i podniośle.  – Uroczyście przysięgam… - zaczął.
    - Dobra, dobra… - machnął ręką Górnik. – Powiedzcie im chłopaki.
Motocykliści oderwali się od chropowatego muru, przy którym siedzieli. Bezgłowy trochę się ociągał, ale najwidoczniej nie chciał zostać sam i razem z pozostałymi wystąpił na środek dziedzińca.
    - Waldek stracił głowę – zaczął najwyższy z nich, - w tamtym wypadku, co to my wszyscy… - chrząknął zakłopotany.. – Wsadzili  ją do trumny, z tym, że … nie przytwierdzili na stałe. Poza tym jest, jakby tu… kapkę zdeformowana… Nie żeby brzydka, jak pan Poeta sugeruje, co to, to nie! – zastrzegł. - Ale nieco… hmm, inna niż głowy bywają na ogół…
    - Coś kręcisz – powiedział Poeta. – Jak: inna? Kwadratowa?
    - Co literat, to literat – z uznaniem pokiwał głową niższy motocyklista. – Umie nazywać głowy po imieniu… znaczy się, rzeczy.
    - Nie?! – wykrzyknął Poeta z niedowierzaniem, klepiąc się po udach. - Kwadratowa?! Naprawdę?! Niech ja skonam, muszę to zobaczyć!
     Nagle bezgłowy motocyklista zaczął się niespokojnie kręcić. Puścił przytrzymującą go rękę kolegi,  przykucnął i pochylony obmacywał teren wokół siebie, najwyraźniej czegoś szukając. Towarzystwo przerwało rozmowy, przyglądając się z zainteresowaniem.
    - Czegoś szuka. Może skarbu? – zauważyła Starsza przysuwając się nieco bliżej. – Zamek tu w końcu był…
    - Raczej głowy.
    - Albo kwiatków chce nazbierać… Słuchajcie, uplecie sobie wianek, założy na szyję i nikt się nie pozna, że to nie głowa…
    Motocyklista najwidoczniej znalazł to, czego szukał, bo wyprostował się gwałtownie. W tej samej chwili ostry świst przeciął powietrze, a Poeta z wrzaskiem złapał się za skroń. Niewielki kamień wytraciwszy impet upadł u jego stóp.
    - Zabić mnie chciał, widzieliście?! – wrzasnął dramatycznie.
   - Ma cela! – z podziwem zauważył Ojciec Rodzina. – A panu się należało – dodał z naganą. – A teraz proszę państwa dosyć tych rozrywek, bierzemy się do roboty! Dużo rzeczy jeszcze zostało do zaplanowania, a tu świt zaraz!