piątek, 25 października 2013

Butelki zwrotne.

       Napisałam post pod dyskusją traktującą o tym, czy polski sposób postrzegania rzeczywistości, w kulturze, rzecz jasna, musi być taki dołujący, traktujący o ciemnych stronach życia i opowiedziany z zacięciem martyrologicznym, bo tylko wtedy jest szansa, że twór (literatura, kino) zostanie dostrzeżony i doceniony, i pomyślałam, że temat wart jest rozwinięcia.
     Spór między różnymi literackimi środowiskami jest stary jak świat i równie nudny. Jedni drugim zawsze coś zarzucają i natychmiast spotykają się z ripostą, a że do czynienia mamy z ludźmi pióra, więc i riposty bywają cięte. Nikt się z nikim nie cacka i to również jest stare jak świat, choć bardzo lubimy narzekać na zdziczenie obyczajów.
     Gdy debiutowała Maria Pawlikowska Jasnorzewska wówczas doświadczony krytyk, jakim był Oskar Katzenellenbogen, znany bardziej jako Ostap Ortwin, napisał o jej wierszach, że to "koronkowe iluzje z woalu i tiulu" oraz zasugerował, by wierszyki te posłużyły do zwijania papilotów, bo do tego jedynie się nadają. Życie przecież składa się wyłącznie z samych problemów intelektualnych i walki, a wszystko, co ważne zawiera się w dziełach Hegla. I choć reagowanie na krytykę wydaje się być bez sensu, ona wysłała mu krótką depeszę: "Panie Ortwin, ostap mnie pan w spokoju".( Należy docenić takt, jakim się wykazała oraz oszczędność środków wyrazu :))
     Tak więc słowna żonglerka między Karpowiczem a Kalicińską jest bardzo wtórna. Konia z rzędem temu, kto jednoznacznie i za pomocą logicznej i rozsądnej argumentacji udowodni, że jedna ze stron ma absolutną rację. Literatura wysoka, literatura popularna, literatura kobieca...  Wszyscy uwielbiamy szufladki, nawet jeśli nie mamy tej świadomości i generalizujemy, bo to ułatwia poruszanie się w rzeczywistości. I co najważniejsze: trwamy w uporczywym mniemaniu, że one z pewnością nie mogą się zazębiać. Bo gdzież tam, żeby literatura kobieca i kryminał. Albo popularna i mądra. Że nie wspomnę o wysokiej, traktującej lekko o poważnych, egzystencjalnych problemach. Być nie może!
      Istotniejszy wydał mi się inny problem. Przyszedł mi do głowy, gdy kolejny raz oglądałam uroczy, mądry i nostalgiczny czeski film pt. "Butelki zwrotne". Temat smutny, ponury, o wykluczeniu, mijającym nieubłaganie czasie, próbie odnalezienia swojego miejsca w życiu, niezrozumieniu, spychaniu na margines, przemijaniu, nieprzystosowaniu... O bezrobociu, braku perspektyw, miłości i rodzinnych dramatach. Znacie to? Znacie. Same smutki, jednym słowem, nic, tylko się pochlastać. W wydaniu tzw. polskiego kina ambitnego byłby to "głęboki obraz psychologiczny", obowiązkowo nakręcony wśród ponurych dekoracji, najlepiej w Wałbrzychu albo Białymstoku, przy czym sceneria zostałaby tak dobrana, a barwy wyprane z nasycenia, żeby nawet mieszkańcy owych miast pootwierali usta ze zdziwienia i przerażenia, jak też wyglądają ich miejsca zamieszkania. Na dodatek ojciec alkoholik i niekochająca matka w tle. Obraz pozbawiony koloru, po którym człowiek już by się rozglądał za odpowiednią gałęzią.
     W wydaniu czeskiej kinematografii to film pogodny, lekko i mądrze opowiadający o ciemnej, bolesnej stronie życia. Z dystansem i jednocześnie z lekką ironią. Narysowany jasnymi, pastelowymi barwami, co jeszcze bardziej pogłębia wrażenie dramatu bohatera. Refleksyjny, ale nie przybijający, człowiek wychodzi z kina uśmiechnięty i myśli sobie, że życie, mimo dramatów i bólu nie jest jednak takie najgorsze.
      Łatwiej by było wykorzystać tego alkoholika i matkę, dołożyć jakąś aborcję i gwałt oraz znęcanie się nad zwierzętami, bo to by się dobrze komponowało, ale ten zabieg byłby prostacki i nastawiony na tani poklask. Łatwiej jest dramatycznie opowiedzieć dramatyczną historie, bo ona sama się toczy a środki wyrazu podane są na talerzu. Malowanie nieszczęścia czarnymi kolorami jest oczywistą oczywistością, że się tak niestylistycznie wyrażę.  Myślę, że na tym polega mistrzostwo: żeby umieć lekko i z dystansem opowiadać o rzeczach ważnych i trudnych, które przez to niczego ze swej ważności nie tracą.
     Chwała panu, panie Mrożek.

wtorek, 24 września 2013

Obrazki z wakacji.

 

       Zwiedzanie greckich monastyrów ma w sobie coś z barbarzyńskich praktyk. Nie przychodzę kierowana złymi intencjami, nie mam broni za pazuchą, a jednak przynoszę na butach niepotrzebny im świat, od którego odgrodzili się murem. Czuję się jak oprawca; jakbym w ciepły spokój dnia przywlekła zarazki wrzasku, gorączkowego wyścigu i pazernego, turystycznego pochłaniania: zobaczyć, dotknąć i biec dalej, w poszukiwaniu kolejnych zdobyczy do zaliczenia. Bezczelną, panoszącą się obecnością zakłócam intymny porządek klasztornego wszechświata, w którym nie ma miejsca na banał i rzeczy przyziemne. Na dodatek jestem kobietą, co w takim miejscu wyjątkowo mnie peszy. Jakby świat duchowych kontemplacji przeznaczony był jedynie dla mężczyzn. Sama nie wiem skąd taka refleksja. Nie jestem przecież w tajemniczym państwie mnichów na górze Atos, gdzie w dwudziestu klasztorach schronienie znalazły głównie męskie zakony i gdzie nie mają wstępu ani kobiety ani wszystkie inne gatunki płci żeńskiej.
     W starożytnej Grecji mnichów nazywano terapeutami. Potrafili leczyć zarówno choroby ciała jak i duszy i nie wiadomo, co było cenniejszą umiejętnością. Moralnie wolni od elementów przemocy i poza czasem, znaleźli odosobnione miejsce dla duchowego rozwoju.W ich sercach do dziś żyje inny świat.
      Wieczorną ciszę przerywa dźwięk dzwonu. Za sznur pociąga stary, brodaty mnich o dobrodusznym wyrazie twarzy, ubrany w popielatą sutannę, przewiązaną powrozem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z różnych drzwi, zakamarków, ogrodowych alejek, spod drewnianych galerii suną czarne postacie podobne wysokim, dostojnym ptakom. Idą, nie poruszając stopami, jakby unosili się kilka centymetrów nad  ziemią. Skupieni i skoncentrowani zmierzają do kaplicy, gdzie spędzą godzinę na wieczornej modlitwie. Wbrew wcześniejszym obawom nie przeszkadza im moja obecność, nic ich nie rozprasza. Zwróceni do wewnątrz, niewzruszeni, zajęci sprawami dalekimi od doczesnych. Dobrotliwa zgoda na świat zakłada istnienie turystów i jednocześnie czyni ich przeźroczystymi.
     Nie ośmieliłam się wejść za nimi do kaplicy. Nie chciałam uczestniczyć w ich intymnej rozmowie z Bogiem, choć pewnie im by to nie przeszkadzało. Usiadłam na ławce, żeby odetchnąć rześkim powietrzem, które po całym dniu upału, nadciągnęło znad gór. O moją nogę otarło się coś miękkiego. Mały kotek, za nim następny i jeszcze jeden. W parę chwil na dziedzińcu zaroiło się od kocich rezydentów. Grube, chude, duże, rude, czarne... Po chwili z kamiennych schodków prowadzących do prywatnej części monastyru, niedostępnej dla turystów, wyszedł ten sam mnich, który przed chwilą wołał dzwonem na mszę. W rękach trzymał bańkę z mlekiem. Widać, dla kotów również nadeszła wyczekiwana chwila, kocia eucharystia. Wszystkie miały łakomstwo w oczach. Tłoczyły się w oczekiwaniu na posiłek. Mnich sprawiedliwie porozlewał mleko do miseczek, a następnie usiadł koło mnie na ławce i z uśmiechem przyglądał się kociakom, mamrocząc coś pod nosem.
     Wtedy zrozumiałam, że każdy ma swoją modlitwę i wreszcie przestałam się czuć jak barbarzyńca.
   

środa, 24 lipca 2013

Wyspa w obrazkach.

    Słowo to farba, dzięki której powstają obrazy. W tym ma przewagę nad materią, że z tych samych słów każdy maluje inny obraz. Swój własny, naznaczony indywidulanym rysem.
   Kreta jest jedna, ale tyle jej, ilu patrzących. W książce usiłowałam przekazać słowami, jak ją widzę. Tutaj mogę Wam pokazać, jak naprawdę wyglądają miejsca, o których pisałam.
Oto Falasarna, nowy dom Julii. Widok spod tarasu, na którym lubiła spędzać wieczory.
.
Pewnego razu znalazła w samochodzie kartkę od Kenana: Czekam na cmentarzu. Nie mów nikomu.


 
Widok na ruiny i pozostałości dawnego portu. Na drugim planie prostokątna skała z wielką wyrwą, jakby wyszarpaną przez Gorgonę, z bezsilnego żalu, że Atena odebrała jej urodę i przemieniła w skrzydlatego potwora o wielkich zębach.
Dom Kenana w Kaliviani. Kilka metrów dalej zginał stary Pambos.
 
Mały kościółek w Chanii.
Nieczynny teren wykopalisk, gdzie Matthias Vogel prowadził swoje badania, kontynuując pracę ojca.
Droga wśród gaju oliwnego. To tu Julia pierwszy raz spotkała Giorgosa, w zakurzonej, odrapanej furgonetce. Na pace smętnie kiwały się kozy.
Chmury nad Manoulamou nie zwiastują niczego dobrego...
 
 
I wreszcie: samo Manoulamou, miejsce, które zmieniło myślenie o jednej z najstarszych cywilizacji brązu.
 
"Próbując opanować drżenie całego ciała weszła na ocienioną werandę kafenionu. Młoda, gruba dziewczyna w dżinsach tak obcisłych, jakby miały za chwilę eksplodować, wycierała akurat ceratę przykrywającą dwa stoliki, stanowiące  cały wystrój. Pod ścianą stał rząd doniczek. W kilku z nich uschnięte rośliny już dawno straciły nadzieję na odrobinę wody. Julia musiała się powstrzymać, żeby nie poprosić o konewkę."[S1]

 [S1]
Falasarna leży na końcu świata. Droga prowadzi ku ruinom dawnego portu, a potem nagle się urywa.

I jeszcze raz: Manoulamou.

wtorek, 2 lipca 2013

Wyspa z mgły i kamienia.

Przez całe lata bała się, że nie da rady wykonać zadań, które sama na siebie nałożyła. Starała się być dla swoich córek jednocześnie matką i ojcem. Każdego ranka myślała jedynie o tym, żeby nikt nie umarł na jej dyżurze. I jeszcze, żeby dziewczynki były szczęśliwe. To wypełniało po brzegi dni i noce.

Kiedy dzieci dorosły, uświadomiła sobie, że w powtarzalnej, banalnej codzienności zgubiła coś bardzo ważnego – samą siebie. Że zapomniała o marzeniach. I postanowiła o nie walczyć. Przeniosła się na cichą kreteńską wieś, aby żyć, robiąc to wszystko, na co nigdy nie miała czasu. Nie podejrzewała, że cisza może oznaczać nadejście burzy i że zaczyna się dla niej życie pełne emocji i niebezpieczeństw. Prawdziwe życie, które ani przez chwilę nie wywoła u niej lęku.



            Mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam. Opis z okładki sugeruje kolejną, dwieście pięćdziesiątą pierwszą co najmniej, historię o kobiecie, która postanawia zmienić swoje życie. Tyle że dla tej opowieści to jedynie tło, przyczynek do historii Krety.
     Prawdziwi bohaterowie to niemiecki archeolog, którego przeszłość w końcu wychodzi na jaw, pociągając za sobą tragiczne zdarzenia. To kreteńscy partyzanci, określani przez Niemców mianem bestii, ponieważ w czasie bitwy o Kretę w 1941 rzekomo dopuszczali się potwornych tortur na okupantach, wydłubując im oczy i pozbawiając przyrodzenia. To turecka staruszka, do której pewnego jesiennego poranka wracają widma wojny. I stuletni Pambos - przypadkowa ofiara ludzi chcących wyrównać historyczne krzywdy. 
    To grupa możnych, którzy postanawiają sprzeciwić się masowej turystyce i ochronić Falasarnę, miejsce drogie ich sercom, w sposób co najmniej kontrowersyjny. 
     I wreszcie, to sama Kreta - wyspa pełna sprzeczności, o której jeden z bohaterów tak mówi: 
"Sam nie wiedział, za co właściwie kocha tę górzystą, surową i brzydką wyspę, w sezonie pełną rozwrzeszczanych turystów. Ostatni przystanek Europy. Jego rodacy przyjeżdżali tu z przyjemnością, żeby następnie z ulgą wracać do swoich uładzonych domów, w których nawet błękitna tafla okien musiała być geometrycznie uporządkowana złotymi szprosami. Do swoich zielonych, wypieszczonych ogrodów, otoczonych starannie przystrzyżonymi żywopłotami, gdzie żadna roślina nie miała prawa rosnąć inaczej, niż zaplanowano. Wracali ,czując ulgę, że zostawiają za sobą to przyschnięte, rozbuchane piekło chaotycznych emocji. Niecierpliwe, nieobliczalne…"
    To opowieść przede wszystkim o wyspie, dlatego proszę, nie przekreślajcie jej pochopnymi osądami.
                                                
fragm.

        Robiło się coraz chłodniej. Miała dreszcze. W wilgotnej jaskini ubranie nie chciało schnąć. Bez namysłu wyciągnęła z jednej z szafek roboczy kombinezon. Był przepocony i brudny, ale co najważniejsze – suchy. Przebrała się szybko, przy okazji stwierdzając, że kostka zmieniła barwę. Opuchlizna wielkości dorodnej pomarańczy straszyła fioletowoszarym odcieniem. Teraz już w ogóle nie mogła poruszać stopą, a dodatkowo zaczęły sinieć palce. Zaczęła nabierać pewności, że uszkodzenie musi być poważniejsze, niż początkowo sądziła. Znalazła dwie deszczułki i zaciskając zęby, za pomocą bandaża unieruchomiła stopę.

     Suchego drewna było jak na lekarstwo, jednak udało jej się rozpalić niewielkie ognisko. Z wielkim wysiłkiem przytargała dwie drewniane skrzynie, uprzednio opróżniwszy je z zawartości. Tym samym kilofem, który wcześniej posłużył do rozbicia kłódek, rozłupała je na kawałki. Początkowo zamierzała rozpalić ogień na zewnątrz, licząc, że ktoś dostrzeże dym. Niestety, znowu zaczęła się ulewa. Wiatr przypuścił kolejny atak. Głuchy łoskot wzburzonych fal rozbijanych o skały docierał aż tutaj. Powoli zapadał zmierzch. Zanosiło się na to, że spędzi tu noc.

     Myśl nie była przyjemna, jednak jakoś dałaby sobie radę, gdyby nie obawa o rannego. Istniały niewielkie szanse, że przeżyje noc. Z bezsilności aż zagryzła wargi. Jak stutonowy ciężar przytłaczała ją myśl, że nie może zrobić nic więcej. Gdyby kula utkwiła płytko w ramieniu albo w nodze, jak poprzednio, mogłaby spróbować ją wydobyć. W jednej z szafek znalazła nóż, którym od biedy mogłaby się posłużyć. Jednak postrzał w brzuch był zbyt poważną sprawą. W grę wchodziły dobrze ukrwione narządy wewnętrzne. Wystarczył jeden nieumiejętny ruch i zamiast pomóc, wysłałaby go na tamten świat w tempie ekspresowym. Nie była chirurgiem i nawet w sterylnych warunkach, mając do dyspozycji sprzęt – nie odważyłaby się operować.

     Sytuacja była beznadziejna. Dopóki szalał sztorm, nie było szans, żeby jakikolwiek rybak się tu zapuścił. Zakładając oczywiście, że nieprzyjazna zatoczka najeżona skałami i częściowo zawalona głazami mogła stanowić miejsce połowów. Wytężyła pamięć, usiłując sobie przypomnieć, czy w czasie chwil spędzanych na tarasie zauważyła kiedykolwiek na morzu jakiś statek czy choćby łódź. Jeśli nawet, z pewnością nie były to żadne statki rejsowe ani łodzie spacerowe, raczej jakaś przypadkowa, zabłąkana jednostka. Większość szlaków handlowych i pasażerskich omijała ten cypel. Nawet letnie wyprawy na Balos, z którymi tak zawzięcie walczył Goran, zaczynały się w Kissamos, czyli z drugiej strony półwyspu. Zresztą nawet gdyby zabłąkał się tu jakiś statek, z pewnością nie płynąłby przy samym brzegu, a tym samym nie istniały nawet najmarniejsze szanse, że mógłby ją dostrzec. Nie miała flar ani pistoletu na race. Gdyby nawet deszcz przestał padać i udałoby się rozpalić ognisko na skale, najpewniej nikomu nie przyszłoby do głowy, że to wołanie o pomoc. Pożałowała z goryczą, że w dzieciństwie niezbyt uważnie czytała książki o Indianach i nawet znaków dymnych nie umiała puszczać. Założywszy, że ktoś umiałby je odczytać…

   Ogień trzaskał krzepiąco, dymiąc niemiłosiernie. Już po chwili ogarnęło ją przyjemne ciepło. W pewnej chwili Kenan się poruszył.  Był rozpalony i cały dygotał. Uchylił powieki.

     — Źle ze mną… — wyszeptał prawie bezgłośnie, szczękając zębami.

     — Nic nie mów, niepotrzebnie tracisz siły – zaprotestowała, szczelniej otulając go kocem. – Wszystko będzie dobrze…

    W odpowiedzi jedynie drgnęły mu usta. Skrzywił się i przymknął oczy. Delikatnie odgarnęła mu z twarzy mokry kosmyk włosów. Ponownie otworzył oczy i przytrzymał jej rękę.

    — Źle ze mną… — powtórzył cicho. – Nie doceniłem go. Musisz wiedzieć… nie chciałem oszukiwać Matthiasa… to miał być tylko jeden raz. Potrzebowałem pieniędzy, żeby spłacić długi. Matthias był moim przyjacielem… nie chciałem go oszukiwać…wierzysz mi? – wycharczał i zaniósł się kaszlem.

    — Przestań gadać, musisz oszczędzać siły.

    — Wierzysz mi?

    — Wierzę.

    Wyjęła kawałek gazy i wytarła mu usta, po czym szybkim ruchem schowała rękę do kieszeni.

     — Krew? – Mimo swojego stanu Kenan wciąż był spostrzegawczy. – Dostałem w płuca… Długo nie pociągnę.

     — Nic ci nie będzie…

   Popatrzył na nią z natężeniem.

     — Jesteś lekarzem. Już raz uratowałaś mi życie.

      Z oddali dobiegało zawodzenie wiatru.

    — Przepraszam… – wyszeptała. Miała łzy w oczach. – Nic nie mogę zrobić, nie mam sprzętu, nic nie mam. Musisz natychmiast znaleźć się w szpitalu. Jak mogę sprowadzić pomoc? On zabrał naszą łódź.

     Kenan znowu się rozkaszlał. Krwawa plwocina rozprysnęła się po brodzie. Atak tak go wyczerpał, że nie miał siły nic powiedzieć. Przecząco pokręcił głową. 

    — Nie ma innej drogi? – domyśliła się. – Może korytarzem kopalni?

    — Nie ma wyjścia z tamtej strony… – wyszeptał. – Umrę… powiedz mi… prawdę… – Otworzył oczy i zobaczyła w nich strach.

      Oddech stał się jeszcze płytszy. Pierś unosiła się i opadała prawie niezauważalnie. Mężczyźnie zaczął uciekać wzrok. Patrzył na Julię pustym, zamglonym spojrzeniem.

     Między jawą a śmiercią jest sto szczebli świadomości. Znajdował się na którymś z nich.

   

środa, 12 czerwca 2013

Semper Fidelis.

      Moja Babcia przyszła na świat w tym samym roku, w którym zatonął Titanic i do głowy by jej zapewne nie przyszło, że jej życie również rozbije się o górę lodową historii. Urodziła się w mieście Semper Fidelis i na zawsze pozostała mu wierna. Nie przypuszczała, że Fidelis stanie się również jej prywatną maksymą.
     Kochała Lwów bardziej niż cokolwiek na świecie. Przesiąknięta nim była na wskroś i nosiła w sobie do końca życia. Pogoda ducha, tolerancja, wieczna gotowość do zabawy, otwartość na świat. Babcia nigdy, nawet, gdy była już bardzo wiekowa, nie dziwiła się niczemu. Patrzyła na świat z pobłażliwą życzliwością, jakby chciała mu powiedzieć: myślisz, że coś jest w stanie mnie zaskoczyć? Mnie? Ja się urodziłam i wychowałam we Lwowie, więc nawet nie próbuj...
     Kiedy miała kilkanaście lat zakochała się w Henryku Vogelfangerze, słynnym Tońku z Wesołej lwowskiej fali. Jemu również spodobała się rezolutna, czarnowłosa Marysia o brwiach jak skrzydła jaskółki i przez dłuższy czas, (a ściślej rzecz ujmując, dopóki mój dziadek nie pojawił się na horyzoncie) stanowili nierozłączną parę. Babcia zamieszkała na Łyczakowie i odtąd owe cztery ulice na krzyż stanowiły jej cały świat. Dzielnica batiarów, chuliganów i bohaterów w jednej osobie, spryciarzy i patriotów. I nieważne, czy pochodzili z proletariatu, biedoty czy też państwa. Tak, czy owak prezentowali typ romantycznego wagabundy. Dyla Sowizdrzała, miejskiego trubadura, z którym wystarczyło dobrze żyć, żeby czuć się bezpiecznie.
     Pamiętam jej opowieści o "Mańku - Buwaj Zdrowa", ciągnącym za sobą wózek z całym dobytkiem i za dwa grosze odśpiewującym hymn, któremu zawdzięczał swój przydomek. Albo o Ślepej Mińci w słomkowym kapeluszu, która pod "Wiedeńską" sprzedawała gazety, głośno wykrzykując ich tytuły.
     Lwów mojej Babci był barwnym, nowoczesnym miastem, któremu nie dorównywała żadna inna metropolia Rzeczpospolitej. Najbliżej mu było chyba do Wiednia, tak w każdym razie uważała Babcia. Należał do osobliwych miast. Jak Wenecja posiadał lud własny, ukształtowany przez wieki. Również własny język, własne obyczaje, własnych proroków i kulturę. Ludzie zrodzeni na takim gruncie nie mogli być tuzinkowi.
     Tylko tutaj gwara nie dotyczyła jedynie prostych proletariuszy; barwny bałak, którego używali wszyscy. Jajecznicę z trymbulką jadał zarówno motorniczy jak i światły profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza. Na mogiłki chodzili wszyscy i wszyscy wskakiwali w biegu do tramwaju, który powoli katulał się wzdłuż Parku Stryjskiego. We Lwowie jojczyli jedynie kacapi; mądrzy byli szczęśliwi, że przyszło im żyć w tak niezwykłym mieście.
     Dziś wyć mi się chce z rozpaczy, że puszczałam babcine opowieści mimo uszu. Pozostały zaledwie strzępki, których nawet nie wystarczy na porządną historię. O pracy w Instytucie profesora Weigla, o hodowaniu wszy i karmieniu ich własną krwią. O kościele św. Elżbiety, z dachu którego deszcz spływa z jednej strony do Morza Czarnego, z drugiej - do Bałtyku. O Wysokim Zamku, gdzie w dzień chodziło się po szeroki oddech, w nocy po gorący pocałunek. O pracy w szpitalu, o listach gończych za moim dziadkiem, o Ukraińcach, którzy we wsi przyjaciółki mojej Babci obcinali kobietom piersi, o podróży bydlęcymi wagonami na zachód... O jednym sowieckim kapitanie, który doszedł do wniosku, że co tam zwykły zegarek. Budzik, to jest to! I nosił chłopina budzik przytroczony do paska, przekonany, że zyskał władzę nad czasem...
     Babcia mówiła i opowiadała. Wciąż, bez ustanku wspominała, a ja kwitowałam to machnięciem ręki. "Babciu, jaki Lwów, lepiej ukręć mi żółtka z cukrem".
    Teraz jest już za późno. Tak, jak Titanic nigdy nie zobaczył portu swego przeznaczenia, tak moja Babcia nigdy nie wróciła do Lwowa. Umarła na ziemi, której nigdy nie uznała za swoją.
    Może i dobrze. Kilka lat przed śmiercią kupiłam jej na urodziny album z lwowskimi zabytkami. Spędziła pół dnia zamazując długopisem pomniki i postumenty wystawione przez Ukraińców ich narodowym bohaterom na placach i w parkach, które w sercu mojej Babci na zawsze pozostaną polskie.
    Dziś, gdy pracuję nad historią, która dzieje się we Lwowie w przededniu wojny, bardzo mi jej brakuje. Mogę jedynie krzyknąć w niebo: Babciu, pomóż! I obiecać, że bardzo się postaram, żeby przywołany przeze mnie Lwów był takim, jakim Ona go zapamiętała.
     Książka będzie nosiła tytuł: "Pora westchnień, pora burz."
    Babciu, jesteś moim genius loci i obiecuję: będziesz ze mnie dumna, gdziekolwiek dziś jesteś...

wtorek, 21 maja 2013

Robota feministek.

Będziesz zbierać kwiaty
będziesz się usmiechać
będziesz liczyć gwiazdy
będziesz na mnie czekać...

    Hmm, romantyczne prawda? Kwiatki będę zbierać, po łące biegać licząc gwiazdy, a wszystko to będzie twórczo działać na jego wyobraźnię. Mgiełka zwana sukienką, promienny usmiech, oczy zmrużone, a jego serce rozpłynie się jak wosk, gdy przed oczyma stanie mu moja upragniona sylwetka. Albo jak dwa woski.
    Gdy dawno temu ktoś mi to śpiewał czułam się pożądana, kochana i najpiękniejsza na świecie.
    Bożesz ty mój, ile będę miała zajęć, czekając na niego! (klaśnięcie) Bo to i kwiatki, i gwiazdy i uśmiechy. Nic to, w końcu przecież przybędzie i "będą mi grały skrzypce lipowe, będą śpiewały jarzębinowe drzewa, liście, ptaki wszystkie"....
    Myślicie, że oszalałam? Możliwe. Dawno nie słuchałam Grechuty; kiedyś rozpływałam się już przy pierwszych taktach. Wczoraj mój osobisty mężczyzna wszedł do kuchni nucąc sobie pod nosem to o kwiatkach i gwiazdach. Już, już miałam zacząć się rozpływać, ale zamarłam z nożem nad niedokrojoną cebulą. Nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że niby dlaczego to ona zawsze czeka na niego? Owszem, będzie panią, damą i co tam jeszcze będzie chciał; będzie z nią tańczył i bajki opowiadał w swoim czasie, ale póki co, ona czeka, nie da się ukryć.... Nie pójdzie do koleżanki, nie zajmie się niczym sensownym (bo te kwiatki i gwiazdy, to sami przyznacie...), książki nie przeczyta, Ameryki nie odkryje, prochu nie wymyśli.
    On gdzieś, hen, za górą, zajmuje się z pewnością sprawami wagi najwyższej i jak znajdzie czas, to przyjedzie; wpadnie, żeby potańczyć i wykonać numer ze słońcem z pomarańczy. No i sprawdzić, czy ona dobrze się spisuje jako jego romantyczne widziadło.
     A na razie obiecuje cuda wianki, które ona łyka jak gęś i to w dodatku z maślanym spojrzeniem. Wiem, że z maślanym, bo też takie miewałam.
     Nic inspirującego, żadnej wiary w jej możliwości, talenty; żadnej zachęty, wsparcia, choćby najmniejszego wyzwania. Owszem, pojawiają się skrzypce, ale w innym kontekście...
    Mogłabym tak dłużej, ale nie będę, bo się przeraziłam. Co się stało z moją romantycznością, moją bezgraniczną wiarą w poezję? Dlaczego wyobraźnia żywi się banałem? Co za prozaiczny demon usiadł mi na ramieniu i judzi?
      Już wiem, to wszystko robota feministek!

wtorek, 7 maja 2013

Autopromocja.

    Gorąca dyskusja na ten temat przewinęła się ostatnio przez różne strony fb, dominuje w rozmowach ze znajomymi pisarzami i w ogóle nadlatuje z każdej strony. Autopromooocja... mooocja...ooocjaaa...
    Przeważa w nich głos, że współczesny pisarz powinien być również swoim własnym (do tego sprawnym) menadżerem i skutecznie dbać o własną promocję. A jak się nie zna na marketingu, to niech się pozna, bo bez tego przepadnie w w dzisiejszej nadprodukcji wielorakiej twórczości, która krzyczy z księgarskich półek.
    Osobiście znam pisarzy prowadzących przedsiębiorstwo pod nazwą Autor, którzy przez okrągły rok, niemal bez przerwy są w trasie. Ładują w samochód własne książki i jeżdżą od biblioteki do domu kultury, po szkoły i przedszkola, a czasem także po zakładach karnych i więzieniach. Spotykają się, rozmawiają, propagując własną twórczość i przy okazji sprzedają swoje książki, tym samym dorzucając nieco grosza do pieniędzy za spotkanie.
   Szczerze ich podziwiam (choć z drugiej strony uważam, że niebezpiecznie "rozpuszczają" wydawców, zdejmując im z głowy problem promocji), bo to ciężki kawałek chleba, nawet trochę zazdroszczę, ale sama tak nie potrafię. Kilka spotkań autorskich jeszcze jestem w stanie znieść, ale zbyt duża aktywność "pozapisarska" za wiele mnie kosztuje. I nie chodzi tylko o to, że doba ma zaledwie dwadzieścia cztery godziny i  podróżujący nieustannie pisarz z pewnością nieraz musi sobie zadać pytanie: jadę czy piszę. Chodzi mi raczej o metody pracy.
    Proces twórczy to niewątpliwie jedna z najbardziej indywidualnych rzeczy na świecie. Mogę pisać jedynie o moim. Zanim książka powstanie na papierze, rodzi się w głowie opowieść. Chodzimy wokół siebie, obwąchujemy się nieufnie. Ja  zastanawiam się, czy warta zachodu, ona - czy oddać się w moje ręce, czy jej nie zepsuję. Spię z nią, jadę na wakacje, kąpię psa, gotuję ogórkową... A ona sobie dojrzewa i pewnego dnia pojawia się pierwsze zdanie.
    Wtedy rozpoczyna się mozolny proces gromadzenia materiałów. Przekopywanie dostępnych książek, zdobywanie niedostępnych, godziny w internecie, rozmowy z ludźmi, kłótnie, dyskusje, wnioski i oczy szeroko otwarte, gdy trafiam na coś, o czym nie miałam pojęcia.
    Uwielbiam to, ale potrzebuję wtedy "czystej" głowy i emocjonalnego skupienia, żeby wejść w świat bohaterów, poczuć atmosferę; żeby wiedzieć, co dalej. Nawet czytanie zwykłych książek, nie związanych z pracą, mi przeszkadza, rozprasza. Nie mam w sobie miejsca na spotkania, rozmowy, oprócz tych codziennych, koniecznych. Muszę się skupić, wyłączyć, spróbować znaleźć w sobie potrzebne podekscytowanie, niecierpliwość.  Jestem pewna, że gdybym w takim momencie zajęła się promowaniem własnej twórczości, w niedługim czasie nie miałabym czego promować ;)
    Z pewnością każdy ma inne metody, ale mój świat wykreowany jest bardzo zazdrosny o świat realny i ucieka mi przy byle okazji. Potem tygodniami nie mogę go odnaleźć. Kiwam się smętnie nad klawiaturą, stukając zdanie po zdaniu, z coraz większym przekonaniem, że nie mają sensu, że to nie tak miało być.
    Być może to brak organizacji, może niedojrzałość warsztatu, ale pisanie każdej kolejnej książki trwa coraz dłużej i wymaga ode mnie coraz większego zaangażowania.
   Nie mogę, nie chcę być i nie będę własnym menadżerem. Ograniczam się, co najwyżej do wrzucenia na strony fb linków do recenzji czy zapowiedzi nowych książek. Ale jaki to ma sens, kiedy dziewięćdziesiąt procent moich znajomych to pisarze, a każdy z nas, nie ukrywajmy, jest najbardziej zainteresowany własną twórczością, własnymi recenzjami, własną promocją? Czasem najwyżej podlinkujemy recenzję książki koleżanki albo udostępnimy jej bloga. Ochoczo klikamy "lubię to", ale wszyscy wiemy, że to raczej osobiste sympatie albo po prostu zwykła uprzejmość.
    Nie ma większego sensu, daje jedynie złudne poczucie, że "ja też coś robię w tej materii".
 Pozostaje więc wierzyć, że piszemy dobre książki, a dobrą książkę czytelnik w końcu i tak znajdzie. Bez względu na miliony (a raczej ich brak) wpompowane w jej promocję.
Czego Państwu i sobie życzę.
   
   
   

środa, 10 kwietnia 2013

Puenty brak.

    Rozmawiałam dziś z panem, który ma mi pomóc doprowadzić ogród do porządku po zimowej niemocy.
Ja: O, widzę, że odmalował pan dom! (Na widok odnowionego budynku widniejacego na horyzoncie)
On: To nie mój, to sąsiada. Mnie nie stać na takie fanaberie.
Ja (niezrażona): Ale w pracy wszystko w porządku? Mówił pan, że fajna robota.
On (lekko zniecierpliwiony): Fajna, dużo roboty i pieniądze niezłe. Z tym że mnie wywalili w  
       zeszłym tygodniu...
Ja : Redukcja?
On: Alkoholizm.
Ja (niezrażona w dalszym ciągu): A jak pana mama? Dawno jej nie widziałam. Taka żwawa staruszka, tylko pozazdrościć.
On: Dziękuję, umarła w listopadzie.

  Puenty brak.
  Chyba pójdę skoczyć z mostu.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Czy ja jestem idiotką?

  
   Od razu zaznaczam, że pytanie retoryczne i bardzo proszę powstrzymać się od twierdzących odpowiedzi, choćby nie wiem jak się cisnęły. Wystarczająco dużo mam kłopotu z tym, że czasem tak się właśnie czuję traktowana, co dobitnie uświadomiłam sobie wczorajszego wieczora, gdy nieopatrznie włączyłam telewizor.
    To była ostatnia przysłowiowa kropla, która przelała czarę goryczy. Trafiłam na program "Wiem, co jem".  Przez pierwsze pięć minut wydawał się zajmujący: kalorie, chemia w jedzeniu, testy dezodorantów i takie tam.  Dobrze przygotowany, interesujący; dużo ciekawych, praktycznych informacji. Do czasu, gdy prowadząca przebrała się za skunksa, zasiadła przy barze zamawiając drinka i zmienionym głosikiem (naśladującym zapewne głos smrodliwego zwierzątka) zaczęła się skarżyć barmance, że dezodoranty zostawiają białe ślady na jej futerku(!).
    Spojrzałam na zegarek. Było grubo po dwudziestej drugiej i mój kilkuletni synek już dawno zasnął. Dla kogo więc ten skunks w takim razie? Ano dla mnie. Twórcy programu uznali najwidoczniej, że nie będę w stanie skupić się na merytorycznych informacjach dłużej niż przez pięć minut i postanowili znaleźć formułę, która pozwoli mi przyswoić wiedzę w ten oto sposób.
   Przetrzymałam skunksa. Na ekranie pojawił się temat zup, co niezmiernie mnie ucieszyło, bo zup nie lubię, więc uznałam, że może polubię, kiedy dowiem się jakie są zdrowe i odchudzające.
   Jednak nie polubię, bo kiedy już byłam tego bliska, pani prowadząca wyszła z siebie, a nastepnie w postaci peerelowskiej kucharki z baru mlecznego zaczęła prowadzić dialog sama ze sobą. Gdy w końcu przebrała się za chłopa sprzedającego ziemniaki - dałam za wygraną.
    Dlaczego interesujący program o zdrowiu i jedzeniu musi być skonstruowany w taki sposób, jakby był skierowany do idiotów? Jak będę chciała pooglądać kabaret, to sobie przełączę na kabaret. Rozumiem, miała być lekka forma, ale czy lekka znaczy żenująco kretyńska?
   Tak, zażenowanie to dobre słowo. Właśnie to czuję, gdy twórcy próbują uatrakcyjnić mi program pijanym skunksem.
    Ostatnio spędziłam w samochodzie parę godzin, skazana jedynie na kilka stacji radiowych, bo istnienia reszty moje radio uparło się nie przyjmować do wiadomości.  Dopóki była muzyka, było ok. Kiedy jednak w pewnej stacji, pełnej złotych przebojów, do mikrofonu dorwała się mieszana para złotoustych prezenterów znowu poczułam się jak infantylna kretynka. Perliste wybuchy smiechu Pani przeplatane żartobliwymi komentarzami Pana (kto słucha, wie co mam na myśli) sprawiły, że miałam ochotę walić głową w kierownicę, albo zakończyć podróż na najbliższej latarni.
    Nie chce mi się wymieniać dalej. Czy ja wyglądam na kretynkę? Czy nie można do mnie mówić normalnie, bez obawy, że nie zrozumiem? Jaki obraz społeczeństwa mają przed oczami ludzie tworzący programy telewizyjne i radiowe?
   Ze strachu nie zamierzam dociekać.

czwartek, 21 marca 2013

List od czytelnika.


List pierwszy.


Kochana Autorko,
   jesteś wysoka, mądra i piękna, a jak czytam Twoje książki, to tak mi dech zapiera, że czasem nie wiem, czy to zachwyt, czy atak astmy. Ja myślę, że zachwyt, ale żona kazała mi iść do alergologa. Z tym że nią nie ma się co przejmować, bo zazdrosne babsko.
    Uwielbiam Twoje książki i wszystkich bohaterów, których przedstawiasz tak plastyczniefantastycznie, że znowu mi dech zapiera. Skąd Ty bierzesz takie cudowne pomysły? Gdybyś kiedyś porzuciła zawód pisarza - skoczę z mostu, bo nie będę miał po co żyć.
   Dzień bez czytania Ciebie - jest dniem straconym, w związku z tym idę czytać.
P.S.
  I nic nie szkodzi, że od pięciu lat uczysz się francuskiego i wciąż jesteś na etapie bonjour. Ani, że skasowałaś mężowi samochód - z pewnością na to zasłużył.
                                                             Twój oddany Czytelnik.


     Taki list chciałabym dostać!
 Oczywiście, że sama go sobie napisałam, uprzedzając pytania. Na razie jednak dostałam taki:

List drugi.

"Nie wiem kobieto, po co ty piszesz. Za gary byź się wzięła, to pożytek byłby większy. W ogóle  wszystkie piszące baby, to jakieś badziewie, cykliwe to i bez polotu. Pisarki od siedmui boleści."
[pisownia oryginalna]

Póki co, nie tracę nadziei, że ten pierwszy jeszcze przyjdzie. W końcu my, "cykliwe", tak mamy.

wtorek, 5 marca 2013

Nie mam misji.

   Nie mam misji. Przepraszam, ale taka jest brutalna prawda. Nie chcę swoimi książkami zmieniać świata ani nieść tego przysłowiowego kaganka. W ogóle mnie to nie interesuje. Nie zastanawiam się jakie prawdy sprzedawać czytelnikom; pisząc nie dbam o to, czy będzie sie podobać, czy trafię w gusta, czy bohaterowie wzbudzą sympatię czy wręcz przeciwnie. Nie myślę o przesłaniu i wartościach. Nic mnie to nie obchodzi.
   Do refleksji zmusiła mnie rozmowa z adeptką dziennikarstwa, która pisała pracę zaliczeniową o pisarzach żyjących i przesłała mi kilka pytań.( Zgodziłam się odpowiedziec, bo przynajmniej jedna z tych kategorii mnie kwalifikuje.)
      Jasno z nich wynika, że pisanie to misja, uświęcona latami tradycji. Na szczęście nie dodała: powstańczych, niepodległościowych i patriotycznych, ale w powietrzu czuć było atmosferę. Zbladłam nieco przy pytaniu co ja na to, że moje powieści kształtują czytelników. Nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie unieść taki ciężar odpowiedzialności. Ja w każdym razie nie. Dużo bliższy jest mi Hank Moody z "Callifornication", który poganiany przez wydawnictwo kolejny raz zasiada nad pustą kartką, żeby napisać "powieść życia" niż pisarz cierpiący za miliony i za swoją misję, której w dodatku nikt nie czuje, poza nim samym.
    Jeśli moje książki rzeczywiście kogoś kształtują (w co szczerze wątpię), to ja nie chcę nic o tym wiedzieć. Może zacznę mieć zapędy dydaktyczne gdzieś w okolicach osiemdziesiątki i wtedy stanę się wredną staruchą, która wszystkich będzie pouczać. Poproszona lub nie. A raczej nie.
    Dziś jednakże jeszcze ciągle się uczę i bardzo mnie to cieszy. Adeptka zapytała mnie również, czy pisząc czuję się spełniona i jeszcze, jakie trudności musiałam pokonać, żeby pisać. Co za przedziwny obraz pisarza? I co tu odpowiedzieć, kiedy nie było żadnych trudności? A może taki pisarz jakie trudności? Czyli ze mnie żaden. A co do spełnienia: na razie zdecydowanie wolę ten stan permanentnego rozedrgania i niepewności, co też mi spłynie z głowy za posrednictwem kilku palców (nie umiem pisać wszystkimi).   
    Mogę żyć bez pisania, nie mam wewnętrznego przymusu, choć to lubię, natomiast nie wyobrażam sobie zycia bez czytania.  Czytelnika szanuję, ale nie zamierzam nikomu wskazywać żadnych dróg ani dawać światłych rad. Po prostu zapraszam Go do mojego świata, tak jak zaprosiłabym do domu. I w tym świecie, tak jak w domu, to ja jestem panią. Nawet jeśli ktoś uzna, że mam na ścianie kiepski obraz, a kolor w kuchni przyprawia o zgrzytanie zębów - sorry.
To mój dom. To moja opowieść.

środa, 16 stycznia 2013

Jestem trzmielem.

      Za oknem biało, w domu cicho, w głowie pustka a w sercu strach. Tak mniej więcej malują się okoliczności mojego pisania. Gdy powstawała pierwsza książka nie bałam się pustej kartki ani nerwowo drgającego, ponaglającego kursora. Ledwo nadążałam z przelewaniem myśli. Miałam poczucie, że powstaje fajna książka... Czy to przypadek, że dziś najmniej ją lubię? W pewien sposób darzę szacunkiem, bo dała mi przepustkę do pisania, ale nie lubię.
     Z każdą kolejną książką pusta kartka straszy coraz bardziej. Za każdym razem gdy odchodzę od komputera mam wrażenie, że to były ostatnie zdania, które zapisałam. Że już niczego więcej nie stworzę. Musiałam znaleźć sposób, żeby choć trochę oswoić sytuację. Zostawiam urwaną w pół rozmowę, niedokończony opis... To pozwala następnego dnia powrócić bez tej obezwładniającej paniki, która każe mi grać w głupie gry, łazić po fb, którego przecież nie lubię i robić tysiące równie bzdurnych rzeczy, byle tylko nie otwierać worda, byle nie mierzyć się z własną wyobraźnią.
     Nie mogę oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że książka, którą właśnie piszę - już jest, już gdzieś istnieje i czeka, żeby się pojawić. Dopracowana, przemyślana i wypieszczona, a ja muszę się tylko postarać, żeby jej nie zepsuć. Dlatego każde zdanie powstaje w takich bólach, bo nie do końca wiem, czy to ono jest tym właściwym. Ważę je, obracam w myślach tysiąc razy, zapisuję, sprawdzam, czy pasuje, czy dobrze brzmi. Gdy pojawia się dysonans - natychmiast zmieniam koncepcję i od nowa przymierzam słowa, dopasowuję sytuacje, mozolnie rzeźbię bohatrów, nie pozwalając im na samowolę.
    Kiedyś zachwycałam się inicjatywą ludzi, których sama wymyśliłam. Pozwalałam im robić co chcą i z dreszczem przyjemnego podniecenia podążałam za nimi. Dziś wiem, że to droga donikąd. W taki sposób rodzą się rozmowy o niczym, urywają się wątki, a charaktery rozmywają się w powodzi moich niekontrolowanych emocji. Rodzi się chaos, wszystko zaczyna być przegadane, niespójne. Porwane myśli, zbyt dużo słów. Pisarz powinien być mądrym stwórcą, trzymającym towarzystwo w ryzach i dającym im tyle swobody, ile zaplanował.
     A może to jest tak, jak z tym trzmielem, który lata sobie w błogiej nieświadomości, że gdyby wziąć pod uwagę masę jego ciała i wielkoś skrzydełek - skazany byłby na ziemię. To może lepiej nie wiedzieć, nie analizować, tylko pisać? Ale jak pokonać ten lęk przed pustą kartką?