wtorek, 1 maja 2012

Syndrom mojej Babci.

   Natchnęła mnie perspektywa kilkudniowego nieróbstwa. Do napisania mnie natchnęła, nie do roboty:) Kiedy siedzę na sofie i bezmyślnie gapię się w telewizor albo wyleguję na leżaku w ogrodzie i równie bezmyślnie przewracam strony w gazecie od razu staje mi przed oczyma moja Babcia, która nie znosiła "nicnierobienia". Mówiła, że wtedy człowiek kradnie czas Panu Bogu.
    Babcia była w ciągłym ruchu. Im bardziej kurczył się jej ziemski czas, tym szybciej się poruszała. W obawie, że jak przystanie i odpuści - już się nie podniesie. I tak też się w końcu stało. Usiadła i umarła.
    Pamiętam jaka była nieszczęśliwa, kiedy rodzina sprawiła jej pralkę automatyczną. Eh, bezmyślni, okrutni ludzie... Pojęcia zielonego nie mieli, że w zamian zabrali jej coś znacznie cenniejszego: spokojną powtarzalność dni i płynące z nich poczucie sensu.
    Do tej pory czwartek był dniem prania. Od samego rana Babcia krzątała się po kuchni i jak generał planujący ważną bitwę dyrygowała córkami: nastaw wodę, przynieś balię, rozwieś sznury. Przepasana kolorowym fartuchem była ważna, potrzebna i miała poczucie, że robi coś ważnego, choć tak powszedniego. Pranie było męczące, ale dawało poczucie dobrze wykonanej roboty. Kiedy zastępy poszewek, ręczników i prześcieradeł karnie suszyły się na sznurach Babcia zadowolona i zmęczona zasiadała w swoim ulubionym fotelu na biegunach i w nagrodę czytała książkę aż do późnego wieczora.
    Kiedy w kuchni stanęło czeskie dzieło myśli technicznej, Babcia jakby oklapła. Przez jakiś czas próbowała jeszcze przestrzegać zasady, że pranie odbywa się w czwartki, ale w końcu sama doszła do wniosku, że w takiej sytuacji nie ma to żadnego sensu. Brała więc niski stołeczek, lokowała się naprzeciwko szklanego bębnowego okienka i pilnowała. Nie wierzyła, że kwadratowa, bezduszna maszyna potrafi w kwestii prania to samo, co Babcia - generał. Kiedy pralce zdarzyło się wciągnąć pod bęben jakąś część garderoby, Babcia tryumfowała i następne pranie robiła w misce. Jestem przekonana, że gdyby nie nieuchronny odpływ sił - w końcu by się jej pozbyła. W każdym razie nigdy jej nie polubiła.
    Podobnie było z podlewaniem ogrodu. Gumowe, nieskręcajace się węże, końcówki rozpylajace wodę na różne sposoby, systemy zraszania i nawadniania - wszystko to Babcia miała w głębokim poważaniu, żeby nie napisać dosadniej... Ona wierzyła tylko konewce. Lubiła patrzeć, jak jednostajny, spokojny deszczyk konewkowy pada na pierzastą czuprynę marchewki i nikt nie był w stanie jej przekonać, że naprawdę nie musi się tak męczyć. I chyba w tym tkwiło sedno: moja Babcia  
l u b i ł a  się męczyć. A potem lubiła po tym zmęczeniu zasłużenie wypocząć.
     Może to było takie pokolenie, które ceniło pracę, a najbardziej tę, wykonaną własnoręcznie. Dostałam od Babci w spadku niekompletne geny, które są moim przekleństwem. Nie cierpię bezczynności, "nicnierobienia", bezmyślnego gapienia się w telewizor, ale jednoczesnie wyhodowałam w sobie wielkiego lenia, którego potwornie trudno zmobilizować do działania. Zabrakło genu pracowitości i dlatego zdarza się, że czas przecieka mi przez palce, a jednocześnie krzesło parzy w tyłek, bo wiem, że w końcu powinnam posadzić te biedne ciemierniki, które już dwa tygodnie więdną w kartonie.
    Eh, Babciu, żebyś Ty wiedziała jak trudne jest bycie aktywnym leniem, a dowodem na to, że coś takiego w przyrodzie jednak istnieje jest Twoja osobista wnuczka.
   

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz