środa, 12 czerwca 2013

Semper Fidelis.

      Moja Babcia przyszła na świat w tym samym roku, w którym zatonął Titanic i do głowy by jej zapewne nie przyszło, że jej życie również rozbije się o górę lodową historii. Urodziła się w mieście Semper Fidelis i na zawsze pozostała mu wierna. Nie przypuszczała, że Fidelis stanie się również jej prywatną maksymą.
     Kochała Lwów bardziej niż cokolwiek na świecie. Przesiąknięta nim była na wskroś i nosiła w sobie do końca życia. Pogoda ducha, tolerancja, wieczna gotowość do zabawy, otwartość na świat. Babcia nigdy, nawet, gdy była już bardzo wiekowa, nie dziwiła się niczemu. Patrzyła na świat z pobłażliwą życzliwością, jakby chciała mu powiedzieć: myślisz, że coś jest w stanie mnie zaskoczyć? Mnie? Ja się urodziłam i wychowałam we Lwowie, więc nawet nie próbuj...
     Kiedy miała kilkanaście lat zakochała się w Henryku Vogelfangerze, słynnym Tońku z Wesołej lwowskiej fali. Jemu również spodobała się rezolutna, czarnowłosa Marysia o brwiach jak skrzydła jaskółki i przez dłuższy czas, (a ściślej rzecz ujmując, dopóki mój dziadek nie pojawił się na horyzoncie) stanowili nierozłączną parę. Babcia zamieszkała na Łyczakowie i odtąd owe cztery ulice na krzyż stanowiły jej cały świat. Dzielnica batiarów, chuliganów i bohaterów w jednej osobie, spryciarzy i patriotów. I nieważne, czy pochodzili z proletariatu, biedoty czy też państwa. Tak, czy owak prezentowali typ romantycznego wagabundy. Dyla Sowizdrzała, miejskiego trubadura, z którym wystarczyło dobrze żyć, żeby czuć się bezpiecznie.
     Pamiętam jej opowieści o "Mańku - Buwaj Zdrowa", ciągnącym za sobą wózek z całym dobytkiem i za dwa grosze odśpiewującym hymn, któremu zawdzięczał swój przydomek. Albo o Ślepej Mińci w słomkowym kapeluszu, która pod "Wiedeńską" sprzedawała gazety, głośno wykrzykując ich tytuły.
     Lwów mojej Babci był barwnym, nowoczesnym miastem, któremu nie dorównywała żadna inna metropolia Rzeczpospolitej. Najbliżej mu było chyba do Wiednia, tak w każdym razie uważała Babcia. Należał do osobliwych miast. Jak Wenecja posiadał lud własny, ukształtowany przez wieki. Również własny język, własne obyczaje, własnych proroków i kulturę. Ludzie zrodzeni na takim gruncie nie mogli być tuzinkowi.
     Tylko tutaj gwara nie dotyczyła jedynie prostych proletariuszy; barwny bałak, którego używali wszyscy. Jajecznicę z trymbulką jadał zarówno motorniczy jak i światły profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza. Na mogiłki chodzili wszyscy i wszyscy wskakiwali w biegu do tramwaju, który powoli katulał się wzdłuż Parku Stryjskiego. We Lwowie jojczyli jedynie kacapi; mądrzy byli szczęśliwi, że przyszło im żyć w tak niezwykłym mieście.
     Dziś wyć mi się chce z rozpaczy, że puszczałam babcine opowieści mimo uszu. Pozostały zaledwie strzępki, których nawet nie wystarczy na porządną historię. O pracy w Instytucie profesora Weigla, o hodowaniu wszy i karmieniu ich własną krwią. O kościele św. Elżbiety, z dachu którego deszcz spływa z jednej strony do Morza Czarnego, z drugiej - do Bałtyku. O Wysokim Zamku, gdzie w dzień chodziło się po szeroki oddech, w nocy po gorący pocałunek. O pracy w szpitalu, o listach gończych za moim dziadkiem, o Ukraińcach, którzy we wsi przyjaciółki mojej Babci obcinali kobietom piersi, o podróży bydlęcymi wagonami na zachód... O jednym sowieckim kapitanie, który doszedł do wniosku, że co tam zwykły zegarek. Budzik, to jest to! I nosił chłopina budzik przytroczony do paska, przekonany, że zyskał władzę nad czasem...
     Babcia mówiła i opowiadała. Wciąż, bez ustanku wspominała, a ja kwitowałam to machnięciem ręki. "Babciu, jaki Lwów, lepiej ukręć mi żółtka z cukrem".
    Teraz jest już za późno. Tak, jak Titanic nigdy nie zobaczył portu swego przeznaczenia, tak moja Babcia nigdy nie wróciła do Lwowa. Umarła na ziemi, której nigdy nie uznała za swoją.
    Może i dobrze. Kilka lat przed śmiercią kupiłam jej na urodziny album z lwowskimi zabytkami. Spędziła pół dnia zamazując długopisem pomniki i postumenty wystawione przez Ukraińców ich narodowym bohaterom na placach i w parkach, które w sercu mojej Babci na zawsze pozostaną polskie.
    Dziś, gdy pracuję nad historią, która dzieje się we Lwowie w przededniu wojny, bardzo mi jej brakuje. Mogę jedynie krzyknąć w niebo: Babciu, pomóż! I obiecać, że bardzo się postaram, żeby przywołany przeze mnie Lwów był takim, jakim Ona go zapamiętała.
     Książka będzie nosiła tytuł: "Pora westchnień, pora burz."
    Babciu, jesteś moim genius loci i obiecuję: będziesz ze mnie dumna, gdziekolwiek dziś jesteś...