czwartek, 18 października 2012

Obrazki z wakacji c.d.

   Mosty tak bardzo wpisały się w naszą rzeczywistość, spowszedniały i stały się po prostu elementem krajobrazu, że rzadko kiedy przychodzi się zastanawiać nad ich głębszym sensem. Przechodzę, przejeżdżam, czasem przebiegam i nic. Most, jak most.
  A tymczasem, jak świat światem, mosty wpływały na rzeczywistość, zmieniały życie, upraszczały codzienność zbliżając brzegi, czasem ludzi...
    Stoję na moście w Aradenie. Ta mała, na wpół opuszczona osada jeszcze do niedawna szczelnie otulona była zazdrosnymi górami, które odgradzały ją od świata. Żeby się z niej wydostać trzeba było pokonywać kamienne piarżyska, trawersować granie i nadkładać drogi. Dziś wystarczy wejść na most, który wygląda jak tryumf człowieka nad naturą. Przynajmniej tak chcę to widzieć, bo w innym wypadku natychmiast zawrócę...
    Most przerzucony nad wąwozem o pionowych, trzystumetrowych ścianach jest wąski, ma metalową konstrukcję, ale wyłożono go chwiejnymi deskami, które trzęsą się i uginają, jakby każda żyła swoim życiem, nie oglądając się na sąsiadkę.
   Chwila wahania i niepewnie stawiam pierwszy krok. Dusza usiadła mi na ramieniu. Jeszcze chwila, a się zmaterializuje. Wstrzymuję oddech i w myślach modlę się do każdej nogi z osobna, by zechciała wyobrazić sobie, że jest piórkiem, lekkim pyłkiem, pozbawionym ciężaru. A najlepiej hologramem.
   Gdy w końcu szczęśliwie znajduję się na drugim brzegu, nagle, za moimi plecami most zaczyna się rozpadać. Huk desek walących o metalowe podpory niesie się echem po całej dolinie.Trzęsą się nawet szyby w oknach pobliskiej kafejki. Z wrażenia zaschło mi w gardle. Powoli się odwracam, pewna, że ujrzę smętne szczątki budowli zwisajace z nagich skał, a widzę odrapaną furgonetkę, tak zakurzoną, że jej kolor jest nie do odgadnięcia, spokojnie zjeżdżającą z chwiejnych desek. Kiedy przejechała i zniknęła za najbliższym zakrętem - most na powrót zamilkł i milczał tak do następnego samochodu.
    Nie można przybyć do Aradeny ukradkiem, cichcem, most zawsze podniesie larum. Położona jest wysoko, z dala od głównych szlaków, z dala od innych osad i wymaga jakiegoś środka lokomocji. Niepostrzeżenie można się do niej dostać jedynie na własnych nogach; każdy pojazd przeprawiający się przez wąską gardziel wąwozu w oka mgnieniu zostaje zauważony przez czujnego strażnika.
    Na skarpie kościółek o wysokiej kopule. Jasność pobielonych ścian na tle wysuszonego krajobrazu utkanego ze zgaszonej zieleni, szarości i brązów oślepia. To nic. Żeby uwierzyć, nie trzeba widzieć. W oddali wapiennie pobłyskują Góry Białe.
    Chodzę po kamiennych szczątkach antycznej osady Aradin i próbuję zaprzyjaźnić się z kozami, pokracznymi, a zarazem jedynymi rezydentkami zabytków, które najwyraźniej nie obchodzą nikogo więcej. Mój etatystyczny umysł na próżno rozgląda się za jakimś ogrodzeniem, budką z biletami i tablicą informującą, że oto stąpasz człowieku po resztkach życia pokoleń, które odeszły tysiace lat temu. Po reliktach minionych epok. Powinnam się już przyzwyczaić, że na tej wyspie historia i współczesność istnieją równolegle i nawzajem się przenikają. Do pozostałości doryckiego miasta z VIII w.p.n.e. można się dostać jedynie przez podwórko pani Evodii, na którym wisi pranie, a klucz do maleńkiej, przyklasztornej kaplicy z V wieku znajduje się w ostatnim domu we wsi :) Wszystko bliskie, codzienne i powszednio życzliwe.
c.d.n.
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz