środa, 3 października 2012

Obrazki z wakacji.

   Wczesnym rankiem, w Falasarnie światło jest jak krople farby, nasączonej rozświetloną esencją. Przed domem rośnie zakurzony oleander, rozwichrzony, ociekający purpurą. Jeszcze tylko kilka gałęzi tonie w mroku. Słońce wychyla się zza góry, ale o tej porze dnia jest zbyt nisko, by dokładnie pomalować każdy kamień, każdy najdrobniejszy listek. Od światłocienia bolą oczy.
    Bezmyślnie sięgam po ciemnoczerwone kwiaty i po chwili szarpania już mam za uchem jaskrawy akcent. Zanim rozespany rozum zdobędzie się na refleksję, że oto bez powodu, w jednej chwili zakłóciłam równowagę poranka, czuję, jak mleczny, śmiercionośny sok ze złamanej gałązki spływa po szyi i gromadzi się w zagłębieniu obojczyka. Rozpaczliwy, niemy sprzeciw natury. Dramatyczny i bezużyteczny. Rozmyślam o mężczyźnie, który nagle zapragnałby mojej bliskości... Pocałunek śmierci i przewrotna zemsta zranionego oleandra. Trująca bliskość.
   Rano plaża i kąpiel. Wcale nie jest trudno o pusty, bezludny kawałek wybrzeża, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Unikanie przypadkowego towarzystwa stało się moją dewizą. Jestem mistrzynią unikania. "Widziano nieraz Myzona w Lacedemonie samotnie idącego na odludziu i śmiejącego się, a gdy nagle ktoś stawał i pytał, dlaczego się śmieje, choć nie ma nikogo, odpowiadał: właśnie dlatego".
   Myzon to ja.
    Przy drodze na plażę, przy zeschniętym, martwym drzewie figowym stoi głaz. Rozgrzany, przyjemny, pachnący wyschniętą ziemią. Chciałam przysiąść, odpocząć i nie zauważyłam, że ubiegła mnie jaszczurka. Boski przecinek natury, zmuszający do wstrzymania oddechu. Nagle znieruchomiała, w jednej chwili wykonuje sprytny zygzak i znika w załomie skał. Tyle ją widziano.
    Poczucie winy, że znowu coś zakłóciłam, wpychając się ze swoją arogancką obecnością w idealny przepływ energii, zmusza mnie do dalszego marszu. Rezygnuję z odpoczynku. Po piętnastu minutach pylnej drogi, na horyzoncie błysnęło srebro. W biegu zrzucam sukienkę. Dwa wykopy i klapki lądują w pobliskich krzakach, a ja zanurzam się w płynnym blasku. Nietaktem byłoby nazywać go błękitem, choć to ukłon w stronę nieba.
     Toń jest migotliwa, skrząca, ledwie zahacza o barwy. Chłodzi, pieszczotliwie omywa ciało i zaprasza do pomacania piaszczystego dna, które wydaje się być na wyciagnięcie ręki. Płynę w głąb, coraz niżej, z zachwytem przyglądam się lśniącym, zaczarowanym refleksom. Ryby o przeźroczystych ciałach zamierają w bezruchu, zdumione nagłą odmianą. Czuję, że płuca zaczynają protestować. Kurczą się, rozpaczliwie błagając o oddech. Nie ma rady, dalsza droga jest drogą bez powrotu. Wynurzam się więc, sprawiając przyjemność moim płucom i tłumiąc uczucie zawodu. Może innym razem... może jeszcze nie teraz...
    Na skałach miejscowi chłopcy łowią ryby. Staję z tyłu. Nie mają wędek. Na kawałek kory nawinęli żyłkę z haczykiem. Z zapałem ugniatają kulki z chleba, w skupieniu plując w dłonie. Kiedy pierwsza ryba zatrzepotała na haczyku, myślałam, że złowili kroplę wody. Mała, przejrzysta istota, tak niepozorna, że trudno uwierzyć w jej odżywcze właściwości. Wyobraziłam sobie rozgrzaną patelnię, na której ktoś będzie usiłował usmażyć wodę. Chłopcy widocznie doszli do takiego samego wniosku, bo nagle mała ryba, nie dowierzając własnemu szczęściu, z powrotem ląduje w morzu.
     Gdy mnie spostrzegli, poczęstowali chlebem. Siedzieliśmy prawie do wieczora na płaskiej skale omywanej przez drobne fale, jedliśmy chleb i rozmawialiśmy w ogólnoludzkim języku, którego nikt się uczy, a każdy rozumie. Takie empatyczne esperanto czasem ratuje życie.

   c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz