środa, 16 maja 2012

Sport, emocje i testosteron.

  Wczoraj na własnej skórze doświadczyłam jaką wybuchową mieszanką mogą się stać emocje sportowe w połączeniu z męskim testosteronem. W kontekście zbliżającego się ogólnonarodowego szaleństwa zimny pot mnie oblewa, zwłaszcza, że owo doświadczenie było raczej w skali mikro.
   Pojechałam odebrać mojego sześcioletniego syna z treningu piłki nożnej. W związku z tym, że wcześniej miałam jedno ważne spotkanie - byłam w stroju dość "reprezentacyjnym", co w moim wydaniu oznacza, że miałam po prostu wysokie obcasy. Przyjechałam za wcześnie i kiedy weszłam na salę trwał własnie mecz. Kilkunastu szkrabów wzrostu siedzącego psa z zacisniętymi szczękami i żądzą mordu w oczach kłębiło się wokół piłki, a na trybunach dookoła podskakiwali niemniej podekscytowani ojcowie. Na mój widok oderwali na chwilę wzrok od boiska, przenieśli go na mnie, na dłuższą chwilę zatrzymując na nogach, po czym powrócili do wydawania nieartykułowanych, a zagrzewających do walki okrzyków, pozostawiając mnie w niepewności, czy mam tak beznadziejne nogi czy może mecz taki interesujący...
    Prowizoryczne trybuny zbudowane z ławek poustawianych jedna na drugiej nie wyglądały zachęcająco, szczególnie dla kogoś w wąskiej spódnicy. Zaniechałam zatem wdrapywania się na górę i stanęłam z boku jednocześnie podziwiając strategię mojego syna, który przez większą część meczu rozmawiał z bramkarzem, zupełnie ignorując grę, kiedy akcja przenosiła się na połowę boiska przynależną do przeciwnika. Dzień wcześniej wytłumaczył mi ową strategię: mamo, po co ja mam latać za piłką i się męczyć, ja pilnuję, żeby bramkarz nie wpuścił gola, a oni w końcu i tak przylecą pod naszą bramkę. W pewnym sensie nawet miał rację: po chwili kłębiąca się gromada znalazła się obok niego i kiedy przeciwnik usiłował strzelić gola drużynie mojego syna, ten jak opętany zaczął wrzeszczeć na bramkarza, że ma bronić. I bramkarz obronił.
   Nie znam się na piłce nożnej, ale może każdemu bramkarzowi przydałby się taki osobisty "motywator". Tak na marginesie dodam, że mój syn został bohaterem tego meczu...
    Drużyna przeciwna nie przewidziała gracza na takiej pozycji i w związku z tym mecz przegrali. Ale zanim to nastąpiło, skłębiona, wrzeszcząca czereda, w pogoni za piłką poczęła zmierzać w moim kierunku. Możliwe, że nie powinnam była kopnąć tej piłki, w końcu mnie nikt do tego meczu nie zapraszał, ale spanikowałam i zrobiłam to, co pierwsze przyszło mi do głowy. Kłębowisko sześciolatków skojarzyło mi się z kłębowiskiem węży, zwłaszcza, że poruszali się tak jakoś wijąco, a niektórzy nawet posykiwali. Kopnęłam więc tę nieszczęsną piłkę, byle dalej ode mnie i traf chciał, że wylądowała nieopodal bramki przeciwnika, zakładając oczywiście, że przeciwnik mojego syna, to również mój przeciwnik. Reszty dopełnił jeden z "naszych"...
    W tym momencie rzucił się na mnie tłum mężczyzn... W innej sytuacji mogłoby to być nawet dość interesujące, ale zważywszy, że był to tłum wściekłych ojców, w większości przynależnych do drużyny przeciwnej - nie było. Aprobujące spojrzenia, którymi obdarzyli mnie gdy weszłam ustapiły miejsca wściekłym iskrom, krzesanym z oczu i nieartykułowanym okrzykom wydawanym głośno i kolektywnie. I chociaż doskonale wiedziałam, co chcą mi powiedzieć, uznałam, że muszą się bardziej postarać, jeśli chcą, żebym zrozumiała... Jeśli bełkoczą - trudno, sami są sobie winni. Zwłaszcza, że mój syn i jego drużyna krzyczeli na mój widok: hip hip hurrra i to podobało mi się o wiele bardziej.
Co ten sport wyrabia z facetami!
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz