piątek, 10 sierpnia 2012

Wydawca jak nowy związek.

    Znalazłam nowego wydawcę. To w życiu autora równie ważna chwila, jak znalezienie nowej miłości :) I tak, jak w obu przypadkach początki są interesujące. Wzajemne "badanie się", dbałość o drobiazgi, miłe słowa, marzenia o świetlanej przyszłości. I jak w każdym związku: wiara, że to na zawsze, albo choćby na dłużej, niż wydanie jednej książki. Niestety, życie uczy, że nic nie trwa wiecznie, więc i tej wiary ostatnio jakby trochę mniej.
   Wydawcy przychodzą i odchodzą, niektórzy w nie najlepszym stylu, czasem ukradkiem, innym znów razem wcale nie twierdzą, że odeszli, tylko "proszę napisać taką książkę, jak poprzednia". Nikt nie lubi, kiedy partner zamiast znowu zgodzić się na nudny urlop na działce pracowniczej, chce jechać w podróż dookoła świata. Jaka podróż, pomidory trzeba pozrywać!
    Nie chcę już zrywać pomidorów, nie chcę wchodzić kolejny raz do tej samej rzeki. Chcę mieć możliwość eksperymentowania i nie bać się, że jak na końcu wymyślonej historii nie będzie happy endu, nikt jej nie wyda. Nie chcę, żeby bohaterki ciągle miały po trzydzieści lat, pracowały w agencjach reklamowych i były singielkami cud urody, którym zdarzają się same zabawne perypetie.
    Nie chcę podczas pisania myśleć o targecie. Zamierzam uciekać z szufladek, w które tak chętnie wkłada się autorów i nic mnie nie obchodzi, że to może "zaszkodzić nazwisku", jak poinformował mnie miły pan z wiodącego wydawnictwa.
    Czytelnik jest dla mnie postacią paradoksalną w całej swojej wymowie: z jednej strony, dla niego przecież piszę, z drugiej: nic mnie nie obchodzą ani jego gusta, ani oczekiwania. Nie umiem pisać na zamówienie. A właściwie umiem, robiłam to wiele razy, pisząc artykuły do prasy, ale to było zupełnie coś innego: zamówiony temat, dyscyplina, wytyczne zamawiającego. Chce mieć o miłości do noworodka? Trzask! Ma być o depresji poporodowej i sposobach jej leczenia? Trzask!  Zbyt oschle? Proszę bardzo, może być z uczuciem. Za obcesowo? Już wygładzam. Lubiłam tę pracę, bo przynosiła konkretne zyski, ale spisywanie wymyślonych przez siebie historii, to zupełnie inna bajka. Nie mogę zastanawiać się, jak odbiorą to czytelnicy, bo wtedy przestanę słyszeć, co mi w duszy gra.
    Wymarzony wydawca to taki, który to zrozumie i uszanuje. Wytknie błędy, nieścisłości, zasugeruje rozbudowanie niektórych wątków, usunięcie innych, ale nigdy w życiu nie każe mi napisać "takiej samej książki, jak poprzednia".
    Rozumiem, że wydawca jest głównie handlowcem i kieruje się zasadami ekonomii, ale ja chcę współpracować z kimś, kto oprócz zysku ma coś więcej na uwadze i nie traktuje czytelnika jak idioty, który łyknie każdą bzdurę, byle odpowiednio podaną.
   Mam nadzieję, że takiego znalazłam. Trzymajcie kciuki!
Teraz mogę w spokoju pomyśleć o moim najulubieńszym miejscu na świecie, w którym mam nadzieję niedługo się znaleźć.




Z wakacyjnymi pozdrowieniami kolejny kawałek  Cmentarnej opowieści.


     W pierwszym odruchu Artystka zaplanowała zabójstwo. Zimne, perfidne, z premedytacją. Wyrachowane i cyniczne. Żadne tam  afektacje, to dobre dla histeryczek, ale ona, kiedyś kobieta z krwi i kości, dziś już tylko kobieta, nie będzie się uciekać do byle tanich wybiegów. Zabije  t a k,  żeby popamiętał ją na zawsze, na całe pośmiertne życie…
    Przez chwilę pojawił się dylemat z wyborem rodzaju śmierci, żadna nie wydała się jej wyjątkowo dotkliwa. Nóż w niewierne serce, ciężki nagrobek spuszczony na głowę czy arszenik w kielichu mszalnym… Wszystkie te zejścia mogły okazać się zbyt gwałtowne, a tym samym niewystarczająco okrutne, żeby zaspokoić potrzebę krwawej rozprawy. Nie mówiąc już o tym, że nie wiadomo skąd w obecnej sytuacji wziąć arszenik…
    Być może jakoś rozwiązałaby ten problem, gdyby nie Pasażerka, która przypadkiem otworzyła jej oczy. Siedziały właśnie przy ulubionym postumencie umięśnionych aniołów. Artystka zajęta była obmyślaniem zimnej i nieludzkiej śmierci. Reszta towarzystwa rozlazła się po  cmentarzu. Na jakiś czas zaniechano zebrań w ruinach; jako że nic z nich nie wynikało, Maryś doszedł do wniosku, że należy odpocząć od trudnych tematów i nieco rozjaśnić umysł. Snuli się więc z Górnikiem i przetrząsali śmietniki w poszukiwaniu rozjaśniaczy umysłów.
     U stóp Pasażerki Dziecko bawiło się zdechłym kotem.
    - Może faktycznie macie rację… - zamyśliła się Pasażerka, z czułością podpatrując jak Dziecko uczy kota chodzić. – Może tu nie jest tak najgorzej… Wszyscy są bardzo sympatyczni, szczególnie Pan Poeta… A pan Marian jak już coś powie, to naprawdę! Kochanie! – zwróciła się do Dziecka z roztargnieniem. – Rączki potem umyj pod studnią! Tylko męża mi trochę brakuje, no i moich dzieci… - westchnęła ciężko gładząc Dziecko po główce. W odpowiedzi przejechało jej kotem po twarzy i sycząc uciekło za cisy.
    - Takie wrażliwe, biedactwo – rozczuliła się Pasażerka, wydłubując  kocią sierść spomiędzy zębów. – Nie powinnam była wspominać o moich pociechach, pewnie zazdrosne, słoneczko…
     Artystka przyglądała się jej ponuro, zastanawiając jednocześnie, czy ta kobieta ma wszystkie klepki. W większości, przez proces umierania przechodziło się bez szwanku na umyśle, ale kto wie, może coś się zmieniło ostatnimi czasy. Albo ta baba już za życia miała nierówno pod sufitem…
    - ….  nerwowy był, i wypić lubił, ale to mąż w końcu. Kto z nas zresztą jest idealny? – kontynuowała Pasażerka nie zwracając uwagi na minę Artystki.
    Ja – pomyślała Artystka.
     - I spacerowalibyśmy sobie razem, na pewno polubiłby pana Mariana… Może nawet Górnika, chociaż trochę gbur z niego, kto wie? Bo z pewnością tutaj go pochowają, jak pani myśli? Tyle że zdrowy jest jak byk, to będę musiała trochę poczekać. A, może to i lepiej, niech dzieci najpierw odchowa… Piotruś ma dopiero jedenaście lat….
    W Artystkę jakby piorun strzelił. Poderwała się z miejsca i nie mówiąc ani słowa oddaliła się szybkim krokiem w stronę swojej kwatery.
     Jak obuchem w głowę uderzyła ją myśl, że po śmierci proboszcz najpewniej wyląduje właśnie tutaj! Między nimi! Na  j e j cmentarzu! Boże, jaka była głupia, że sama na to nie wpadła! Na myśl o tym, że będzie się przechadzał alejkami skąpanymi w księżycowym blasku, przesiadywał w ruinach, rozkoszując letnimi nocami bądź zamglonym jesiennym świtem i razem ze wszystkimi będzie naśmiewał się z bezgłowego motocyklisty lub słuchał wierszy Poety, aż dostała drgawek. Za nic w świecie! Nie zniosłaby ani przez sekundę obecności tego zdrajcy, tego łajdaka lubieżnego, tego potwora erotomana w szatkach duchownego! Za żadne skarby nie może do tego dopuścić! Choćby nie wiem co, proboszczowi nie może spaść włos z głowy i musi pozostać najbardziej żywym proboszczem ze wszystkich żywych proboszczów w kraju, a kto wie, może i za granicą…
     Późnym wieczorem następnego dnia miała gotowy pomysł, a jeden bezsenny dzień nie wydawał się zbyt wielkim poświęceniem. Tym bardziej, że miała okazję zobaczyć, jak wczesnym popołudniem dostarczono do kaplicy nowego, przyszłego lokatora, który choć na razie był tylko ciałem pozbawionym życia, to w jej misternym planie mógł odegrać znacząca rolę.
    Pozostawał tylko jeden problem: musiała odszukać Kobietę z Klasą… Na samą myśl, dostała zimnych dreszczy i nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Prawie poczuła, że ma trudności z przełykaniem; w gardle wyrosła nagle wielka gula, a czarna płachta strachu opadła na twarz, dusząc i przytłaczając, jak paskudny, stęchły koc …