wtorek, 21 maja 2013

Robota feministek.

Będziesz zbierać kwiaty
będziesz się usmiechać
będziesz liczyć gwiazdy
będziesz na mnie czekać...

    Hmm, romantyczne prawda? Kwiatki będę zbierać, po łące biegać licząc gwiazdy, a wszystko to będzie twórczo działać na jego wyobraźnię. Mgiełka zwana sukienką, promienny usmiech, oczy zmrużone, a jego serce rozpłynie się jak wosk, gdy przed oczyma stanie mu moja upragniona sylwetka. Albo jak dwa woski.
    Gdy dawno temu ktoś mi to śpiewał czułam się pożądana, kochana i najpiękniejsza na świecie.
    Bożesz ty mój, ile będę miała zajęć, czekając na niego! (klaśnięcie) Bo to i kwiatki, i gwiazdy i uśmiechy. Nic to, w końcu przecież przybędzie i "będą mi grały skrzypce lipowe, będą śpiewały jarzębinowe drzewa, liście, ptaki wszystkie"....
    Myślicie, że oszalałam? Możliwe. Dawno nie słuchałam Grechuty; kiedyś rozpływałam się już przy pierwszych taktach. Wczoraj mój osobisty mężczyzna wszedł do kuchni nucąc sobie pod nosem to o kwiatkach i gwiazdach. Już, już miałam zacząć się rozpływać, ale zamarłam z nożem nad niedokrojoną cebulą. Nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że niby dlaczego to ona zawsze czeka na niego? Owszem, będzie panią, damą i co tam jeszcze będzie chciał; będzie z nią tańczył i bajki opowiadał w swoim czasie, ale póki co, ona czeka, nie da się ukryć.... Nie pójdzie do koleżanki, nie zajmie się niczym sensownym (bo te kwiatki i gwiazdy, to sami przyznacie...), książki nie przeczyta, Ameryki nie odkryje, prochu nie wymyśli.
    On gdzieś, hen, za górą, zajmuje się z pewnością sprawami wagi najwyższej i jak znajdzie czas, to przyjedzie; wpadnie, żeby potańczyć i wykonać numer ze słońcem z pomarańczy. No i sprawdzić, czy ona dobrze się spisuje jako jego romantyczne widziadło.
     A na razie obiecuje cuda wianki, które ona łyka jak gęś i to w dodatku z maślanym spojrzeniem. Wiem, że z maślanym, bo też takie miewałam.
     Nic inspirującego, żadnej wiary w jej możliwości, talenty; żadnej zachęty, wsparcia, choćby najmniejszego wyzwania. Owszem, pojawiają się skrzypce, ale w innym kontekście...
    Mogłabym tak dłużej, ale nie będę, bo się przeraziłam. Co się stało z moją romantycznością, moją bezgraniczną wiarą w poezję? Dlaczego wyobraźnia żywi się banałem? Co za prozaiczny demon usiadł mi na ramieniu i judzi?
      Już wiem, to wszystko robota feministek!

wtorek, 7 maja 2013

Autopromocja.

    Gorąca dyskusja na ten temat przewinęła się ostatnio przez różne strony fb, dominuje w rozmowach ze znajomymi pisarzami i w ogóle nadlatuje z każdej strony. Autopromooocja... mooocja...ooocjaaa...
    Przeważa w nich głos, że współczesny pisarz powinien być również swoim własnym (do tego sprawnym) menadżerem i skutecznie dbać o własną promocję. A jak się nie zna na marketingu, to niech się pozna, bo bez tego przepadnie w w dzisiejszej nadprodukcji wielorakiej twórczości, która krzyczy z księgarskich półek.
    Osobiście znam pisarzy prowadzących przedsiębiorstwo pod nazwą Autor, którzy przez okrągły rok, niemal bez przerwy są w trasie. Ładują w samochód własne książki i jeżdżą od biblioteki do domu kultury, po szkoły i przedszkola, a czasem także po zakładach karnych i więzieniach. Spotykają się, rozmawiają, propagując własną twórczość i przy okazji sprzedają swoje książki, tym samym dorzucając nieco grosza do pieniędzy za spotkanie.
   Szczerze ich podziwiam (choć z drugiej strony uważam, że niebezpiecznie "rozpuszczają" wydawców, zdejmując im z głowy problem promocji), bo to ciężki kawałek chleba, nawet trochę zazdroszczę, ale sama tak nie potrafię. Kilka spotkań autorskich jeszcze jestem w stanie znieść, ale zbyt duża aktywność "pozapisarska" za wiele mnie kosztuje. I nie chodzi tylko o to, że doba ma zaledwie dwadzieścia cztery godziny i  podróżujący nieustannie pisarz z pewnością nieraz musi sobie zadać pytanie: jadę czy piszę. Chodzi mi raczej o metody pracy.
    Proces twórczy to niewątpliwie jedna z najbardziej indywidualnych rzeczy na świecie. Mogę pisać jedynie o moim. Zanim książka powstanie na papierze, rodzi się w głowie opowieść. Chodzimy wokół siebie, obwąchujemy się nieufnie. Ja  zastanawiam się, czy warta zachodu, ona - czy oddać się w moje ręce, czy jej nie zepsuję. Spię z nią, jadę na wakacje, kąpię psa, gotuję ogórkową... A ona sobie dojrzewa i pewnego dnia pojawia się pierwsze zdanie.
    Wtedy rozpoczyna się mozolny proces gromadzenia materiałów. Przekopywanie dostępnych książek, zdobywanie niedostępnych, godziny w internecie, rozmowy z ludźmi, kłótnie, dyskusje, wnioski i oczy szeroko otwarte, gdy trafiam na coś, o czym nie miałam pojęcia.
    Uwielbiam to, ale potrzebuję wtedy "czystej" głowy i emocjonalnego skupienia, żeby wejść w świat bohaterów, poczuć atmosferę; żeby wiedzieć, co dalej. Nawet czytanie zwykłych książek, nie związanych z pracą, mi przeszkadza, rozprasza. Nie mam w sobie miejsca na spotkania, rozmowy, oprócz tych codziennych, koniecznych. Muszę się skupić, wyłączyć, spróbować znaleźć w sobie potrzebne podekscytowanie, niecierpliwość.  Jestem pewna, że gdybym w takim momencie zajęła się promowaniem własnej twórczości, w niedługim czasie nie miałabym czego promować ;)
    Z pewnością każdy ma inne metody, ale mój świat wykreowany jest bardzo zazdrosny o świat realny i ucieka mi przy byle okazji. Potem tygodniami nie mogę go odnaleźć. Kiwam się smętnie nad klawiaturą, stukając zdanie po zdaniu, z coraz większym przekonaniem, że nie mają sensu, że to nie tak miało być.
    Być może to brak organizacji, może niedojrzałość warsztatu, ale pisanie każdej kolejnej książki trwa coraz dłużej i wymaga ode mnie coraz większego zaangażowania.
   Nie mogę, nie chcę być i nie będę własnym menadżerem. Ograniczam się, co najwyżej do wrzucenia na strony fb linków do recenzji czy zapowiedzi nowych książek. Ale jaki to ma sens, kiedy dziewięćdziesiąt procent moich znajomych to pisarze, a każdy z nas, nie ukrywajmy, jest najbardziej zainteresowany własną twórczością, własnymi recenzjami, własną promocją? Czasem najwyżej podlinkujemy recenzję książki koleżanki albo udostępnimy jej bloga. Ochoczo klikamy "lubię to", ale wszyscy wiemy, że to raczej osobiste sympatie albo po prostu zwykła uprzejmość.
    Nie ma większego sensu, daje jedynie złudne poczucie, że "ja też coś robię w tej materii".
 Pozostaje więc wierzyć, że piszemy dobre książki, a dobrą książkę czytelnik w końcu i tak znajdzie. Bez względu na miliony (a raczej ich brak) wpompowane w jej promocję.
Czego Państwu i sobie życzę.