niedziela, 22 kwietnia 2012

Opowieści o kogucie ciąg dalszy.


    To już zapewne ostatni fragment, który mogę opublikowć. Na resztę zapraszam do książki :)


      Poeta posłał Marysiowi naganne spojrzenie. Przysunął się do Pasażerki i końcem swojego szalika otarł jej łzy.
     - Już dobrze, nie trzeba płakać, tu naprawdę jest bardzo przyjemnie. A zobaczy pani jak miło będzie w zaduszki… - pocieszał biedaczkę jak mógł. – Tak kolorowo, jak na jakimś festynie… I dzieci też przychodzą…
   Przerwał mu dramatyczny szloch, który wyrwał się Pasażerce z piersi.
     - Dzieci…! – załkała.
     - I całe rodziny.
     - O Boże…!
     - I przynoszą znicze i kwiaty – ciągnął niezrażony Poeta. – A raz nawet przyniosły rysunki, dla mamusi w przedszkolu zrobiły. Takie kwiatki i słoneczko. No co? – obruszył się, kiedy Maryś z politowaniem popukał się w czoło.
     - Mam do pana prośbę – powiedział Maryś. – Nigdy, ale to przenigdy mnie pan nie pocieszaj. Pod żadnym pozorem.
    Dopiero po dłuższej chwili udało się Pasażerkę trochę uspokoić. Zniechęcony Poeta w milczeniu pogładził ją po głowie. Pasażerka pozwoliła otrzeć sobie łzy i znużona złożyła głowę na jego ramieniu. Poeta najpierw nieśmiało, a potem bardziej zdecydowanie objął ją w pasie.
    Młodsza Bliźniaczka przyglądała się tym umizgom ze źle skrywaną złością.
     - Sierotka Marysia, myślałby kto. A jeszcze wczoraj ten drań patrzył na mnie tak jakoś… inaczej niż zwykle. Byłam pewna, że wpadłam mu w oko – poskarżyła się szeptem Artystce. – Może to ten wianek… - poprawiła smętnie zwisające badyle.
     - Oko to mu ostatnio jakby bardziej wypada, zauważyłaś? – Artystka też poczuła zazdrość, choć nigdy nie myślała o Poecie jak o potencjalnym adoratorze. Za mało męski, jak na jej gust.
      Górnik przez jakiś czas przyglądał się wszystkiemu niewidzącym, otępiałym spojrzeniem, usilnie walcząc z ogarniającą go sennością. W końcu nie wytrzymał.
    - Ja tu na zalecanki nie przyszłem! – wziął się w garść, przetarł oczy i otrząsnął się jak mokry pies. – Albo z sensem zaczniecie gadać, albo znikam. Widać, że nic nie wymyślimy, dopóki ten sku…syn od świtania urządza koncerty, a tak się składa, że ja się stąd zwijać nie zamierzam. I mogiłka wygodna i towarzystwo niczego sobie… - popatrzył przed siebie nie zatrzymując wzroku na nikim, ale Artystka aż pokraśniała. – Z wyjątkiem co niektórych…Moja rada jest krótka:  głos mu odebrać, gnojowi jednemu.
    - Że co? Zabić? – oburzył się Poeta.
    - Tam zaraz zabić… – Maryś w lot pojął, co Górnik ma na myśli. – Ukraść, żeby nie piał.
    - Co ukraść żeby nie piał? Głos? – spytała osłupiała Artystka.
     - Chryste Panie, kobito… Głos chcesz kraść bez koguta?
     - To pan Górnik… - zaprotestowała słabo.
     - Koguta ukraść! – huknął Górnik przyglądając się Artystce jak ciekawemu okazowi. Wiele głupich kobiet już widział, ale ta biła rekordy. – Zakradniemy się, ukradniemy i po ptakach – oświadczył w obrazowym skrócie.
     Maryś podrapał się po głowie.
    - Pomysł niegłupi… Tylko trzeba go zlokalizować.
    - Pomysł? – pisnęła Artystka. Zdecydowanie nie miała dziś dobrej passy.
     - Koguta. – Maryś bardziej od Górnika był odporny na jej osobliwy intelekt. – To nie będzie trudne, za murem są tylko trzy gospodarstwa. Wystarczy, że rano się uważnie posłucha, a w najgorszym razie odwiedzimy wszystkie kurniki. Wejdzie się po cichu, koguta pod pachę i jazda z powrotem. Ma ktoś doświadczenie z ptakami?
    - Ja mam, ja mam! – wyrwała się Artystka, pewna, że tym razem się nie wygłupi.
     W tamtych czasach, jak zwykła nazywać życie przed śmiercią, po jednej uroczystej premierze, w której była gwiazdą, zakochany w niej do szaleństwa dyrektor teatru, żeby uczcić jej sukces i podkreślić głębokie uwielbienie, jakie dla niej żywił, zamówił setki białych gołębi, które po zakończonym spektaklu miały wzlecieć ku niebu. Kilka sztuk, zamiast wolności i błękitnych przestworzy, wybrało krągłe ramiona gwiazdy. Artystka była zachwycona; gołębie delikatnie przycupnęły, pogruchując trwożliwie i zanurzając dzióbki w jej włosach, jakby szukały ratunku.
    - I nie osrały pani? – zdziwiła się szczerze Starsza Bliźniaczka. – Na balkon zawsze srały, aż znajomy weterynarz poradził, żeby im trutkę w chlebie położyć.
    Artystka uznała za stosowne nie reagować na tak prostackie zaczepki.
    - Wszyscy potem mówili, że mam rękę do ptaków. Nawet kanarka dostałam… - rozmarzyła się. – Kubuś mu było… Uwielbiał, jak do niego czule przemawiałam…
    - Więc załatwione! – ucieszył się Maryś zacierając ręce. – My idziemy jako forpoczta, w razie konieczności oczyszczamy teren, a pani se pogada z kogutem.
   Ojciec Rodzina zamachał rękami.
   - Proszę państwa, proszę państwa, tak nie można! To trzeba doprecyzować! Co znaczy: my idziemy? My, czyli kto? Ktoś musi stać na straży, a jak gospodarze cierpią na bezsenność? Albo ptactwo raban podniesie? To ustalić wszystko trzeba, policzyć, zapisać…
   Górnik popatrzył na niego z jawnym wstrętem.
    - A pan to w poprzednim życiu byłeś sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej w powiecie czy aptekarzem? – zainteresował się.
    - Kto chce brać udział w operacji „Uprowadzenie koguta” ręka do góry? – zapytał Ojciec Rodzina podnosząc się z miejsca i nie zwracając uwagi na docinki. Nic nie było w stanie mu przeszkodzić. Wreszcie był w swoim żywiole. Ta banda kretynów nie ma pojęcia o planowaniu. Niech się cieszą, że w ogóle chce im pomóc. Jeśli o niego chodzi, ten kogut może sobie piać do końca świata…  - Raz, dwa – zaczął liczyć uniesione w górę ręce. – Panów mam liczyć jako trzech, czy jednego? – zwrócił się do motocyklistów, których ręce wyciągnięte były najwyżej.
    - O nie - zaprotestował Maryś. – Idzie tylko ten, kto ma głowę na karku.
    - A w ucho chcesz? – zapytał z przyzwyczajenia Górnik, który nie mógł pozostać obojętny na obrażanie swoich najbliższych współmieszkańców. Krypty motocyklistów znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie jego miejsca spoczynku, co sprawiało, że  czuł się za nich osobiście odpowiedzialny. Po chwili jednak machnął ręką, dając spokój pogróżkom.
    - Tysiąc razy wam mówiłem – zwrócił się z rezygnacją do motocyklistów, - że lepsza taka głowa, niż żadna.
    - Wiemy szefie, ale on się wstydzi…
Bezgłowy motocyklista zwiesił ramiona i zaczął nerwowo skubać dół skórzanej kurtki.
     - Co z jego głową? – zaciekawił się Poeta, który od dłuższego czasu walczył z ziewaniem. – Nie był urodziwy?
   Górnik zawahał się, czy powinien wtajemniczać, bądź co bądź wrogów, a już na pewno antagonistów, w intymne sprawy jego części cmentarza. Maryś wyczuł te rozterki i oświadczył.
    - Teraz mamy ważniejsze sprawy niż wzajemna niechęć. Wrócimy do niej później, jak już ukradniemy koguta i wymyślimy, co zrobić, żeby nam cmentarza nie zabrali.
    - Akurat! Ja powiem, a ty to potem wykorzystasz przeciwko nam – mruknął ponuro Górnik. – Znam cię…
    - Widać nie najlepiej – obruszył się Maryś. Podniósł się z miejsca, wyciągnął do góry lewą rękę, prawą położył sobie na sercu. W blasku księżyca wyglądał dostojnie i podniośle.  – Uroczyście przysięgam… - zaczął.
    - Dobra, dobra… - machnął ręką Górnik. – Powiedzcie im chłopaki.
Motocykliści oderwali się od chropowatego muru, przy którym siedzieli. Bezgłowy trochę się ociągał, ale najwidoczniej nie chciał zostać sam i razem z pozostałymi wystąpił na środek dziedzińca.
    - Waldek stracił głowę – zaczął najwyższy z nich, - w tamtym wypadku, co to my wszyscy… - chrząknął zakłopotany.. – Wsadzili  ją do trumny, z tym, że … nie przytwierdzili na stałe. Poza tym jest, jakby tu… kapkę zdeformowana… Nie żeby brzydka, jak pan Poeta sugeruje, co to, to nie! – zastrzegł. - Ale nieco… hmm, inna niż głowy bywają na ogół…
    - Coś kręcisz – powiedział Poeta. – Jak: inna? Kwadratowa?
    - Co literat, to literat – z uznaniem pokiwał głową niższy motocyklista. – Umie nazywać głowy po imieniu… znaczy się, rzeczy.
    - Nie?! – wykrzyknął Poeta z niedowierzaniem, klepiąc się po udach. - Kwadratowa?! Naprawdę?! Niech ja skonam, muszę to zobaczyć!
     Nagle bezgłowy motocyklista zaczął się niespokojnie kręcić. Puścił przytrzymującą go rękę kolegi,  przykucnął i pochylony obmacywał teren wokół siebie, najwyraźniej czegoś szukając. Towarzystwo przerwało rozmowy, przyglądając się z zainteresowaniem.
    - Czegoś szuka. Może skarbu? – zauważyła Starsza przysuwając się nieco bliżej. – Zamek tu w końcu był…
    - Raczej głowy.
    - Albo kwiatków chce nazbierać… Słuchajcie, uplecie sobie wianek, założy na szyję i nikt się nie pozna, że to nie głowa…
    Motocyklista najwidoczniej znalazł to, czego szukał, bo wyprostował się gwałtownie. W tej samej chwili ostry świst przeciął powietrze, a Poeta z wrzaskiem złapał się za skroń. Niewielki kamień wytraciwszy impet upadł u jego stóp.
    - Zabić mnie chciał, widzieliście?! – wrzasnął dramatycznie.
   - Ma cela! – z podziwem zauważył Ojciec Rodzina. – A panu się należało – dodał z naganą. – A teraz proszę państwa dosyć tych rozrywek, bierzemy się do roboty! Dużo rzeczy jeszcze zostało do zaplanowania, a tu świt zaraz!

piątek, 20 kwietnia 2012

Pułapki łatwych rozwiązań.

     Nietykalni. Dawno żaden film nie zapadł mi w serce tak głęboko, jak skromny obraz Oliwiera Nakache i Erica Toledano. Wspólnie napisali scenariusz i obaj zajęli się reżyserią. Przenieśli na ekran historię, która wydarzyła się naprawdę: sparaliżowany na skutek wypadku milioner zatrudnia do pomocy czarnego chłopaka z przedmieścia, który właśnie opuścił mury więzienia. Okazuje się, że obaj są sobie nawzajem bardzo potrzebni, jeden ma to, czego brakuje drugiemu. I wcale nie mam tu na myśli pieniędzy, choć to pierwsze przychodzi do głowy. Rodzi się między nimi wzruszająca przyjaźń, która czyni ich nietykalnymi...
    Przez godzinę i pięćdziesiąt minut się usmiechałam. I przez godzinę i pięćdziesiąt minut bałam się, że za chwilę na ekranie zagości tandeta. Zwyrodniała rodzina milionera, której nie podoba się jego podejrzany opiekun postanowi go podstępnie skompromitować w oczach pracodawcy. Jednak szlachetny chłopak okaże się przebiegły i na dodatek uczciwy; przejrzy plany niecnych krewnych, a przy okazji odkryje spisek, który zawiązali, żeby milionera pozbawić życia i przejąć jego miliony. A wdzięczny milioner usynowi go i na złość rodzinie uczyni spadkobiercą. Kluczowa powinna być scena przy łóżku umierającego milionera. Cała sala płacze, ekran gaśnie.
   Proszę się nie obawiać. Nic takiego, na szczęście, się w tym filmie nie zdarza. Nie ma tam nagłych zwrotów akcji, przewrotnych intryg, czy efekciarskich scen, wyciskających łzy z oczu. Może dlatego, że scenariusz napisało życie? Oczy mi się momentami zaszkliły, ale nie miałam tego okropnego uczucia, że ktoś w kiczowaty sposób próbuje grać na moich emocjach.
   Po wyjściu z kina rozmyślałam o pułapkach łatwych, a efektownych rozwiązań, w które sama czasami wpadam, pisząc kolejną książkę. Żeby czytelnika zaskoczyć, wzruszyć, pobawić się jego spokojem, podnieceniem, wycisnąć mu łzy... Sama historia nie taka ważna... Takie książki łatwiej zdobywają sympatię, a tym samym przynoszą autorowi większy zysk.
    Przeczytałam niedawno nieduży zbiór opowiadań Jeffery'ego Deavera "Spirale strachu". Autor w stopniu zatrważającym opanował tę sztukę. Każde z opowiadań nastawione jest na efekciarstwo i posiada nagły zwrot akcji niemal w tym samym miejscu. Opowiadania powstały według pewnego schematu i co bystrzejszy czytelnik jest w stanie rozszyfrować go i przewidzieć już po trzecim. Sprawnie napisane, proste i obliczone na łatwy poklask. Autor nawet nie próbuje się z czytelnikiem bawić - w bezpardonowy sposób traktuje go jak marionetkę: pociąga za sznureczki uczuć, a czytelnik się boi, wzrusza i jest zaskoczony dokładnie tam, gdzie autor to założył. Nic tu nie wynika z samych historii, jedynie z zamierzeń pisarza. Nie ma miejsca na własne przemyślenia, na przeżywanie historii po swojemu.
     Nie lubię takich książek, takich filmów, ale jako autor rozumiem, że o wiele łatwiej się je tworzy. Nie pozwalać odbiorcy na samodzielne refleksje, tylko dokładnie mu pokazać, w którym miejscu ma się oburzyć, a w którym uronić łzę - to zadanie o wiele łatwiejsze. Wszystko podane jak na tacy, bohaterowie czarno biali ,najwyżej czasem któryś przejdzie metamorfozę. Tych potępiamy, tamtych kochamy, a jak któregoś nie rozumiemy, to rzucamy książkę w kąt. Wystarczy posiadać dobry warsztat i można machnąć bestseller. Tylko czy pisarzowi potrzebne są tłumy bezrozumnych czytelników, reagujących tak, jak on to zaplanował? Nie wiem. Wiem jedynie, że dobra książka to taka, która nie poruszy każdego, jak leci.
    Tak na marginesie, chyba sobie właśnie ukręciłam efektowną pętlę na szyję, ponieważ zaraz ktoś napisze, że cały mój powyższy wywód, to usprawiedliwianie faktu, że nie mam na koncie bestsellera :)
Niech tam. Tak, czy inaczej idźcie na Nietykalnych, bo warto.

środa, 18 kwietnia 2012

Milczenie

    Doszłam ostatnio do wniosku, że zdarza mi się coraz więcej chwil, w których powinnam milczeć. To potwornie trudne, bo każdy nosi w sobie przekonanie (mniejsze lub większe), że jak tylko otworzymy usta, wyfruną z nich najczystsze brylanty. A już szczególnie pisarz, jako przedstawiciel "artystycznego zawodu", bywa zakochany w tym, co tworzy. Na szczęście nie każdy i nie zawsze. Częściej to sinusoida: od samouwielbienia, po czarną dolinę rozpaczy, głęboką jak sam Rów Mariański. Huśtawka nastrojów i kompletna niestabilność emocjonalna dotycząca własnej twórczości.
   Ale wracając do tematu: nasuwa mi się owa refleksja, kiedy zaglądam na różne strony zrzeszające autorów, na ich blogi, fb i inne portale o tematyce literackiej. Autorka A pyta autorkę B co ta ostatnia myśli o jej najnowszej powieści. Biedna autorka B zwija się jak piskorz, bo nie chce zrobić przykrości koleżance po piórze, choć najchętniej wysłałaby ją w diabły razem z jej twórczością. Jedna moja koleżanka podsunęła mi pomysł, że najlepiej wtedy powiedzieć, że cierpi się na chwilowy brak funduszy i nie ma za co nabyć książki. Istnieje oczywiście obawa, że autorka A zechce wspomóc biedną niedofinansowaną i wyśle jej książkę na własny rachunek i jeszcze dorzuci dwie poprzednie, ale cóż...  Zaryzykować zawsze można.
    Kiedy mnie pytają - milczę, a szczerze chwalę, gdy książka mi się podoba. Raz nie milczałam i nie mam już znajomej. Życzę mnóstwa sukcsów moim koleżankom po piórze, cieszę się ich radościami, ale nie chcę należeć do kółka wzajemnej adoracji. Nigdy nie pytam, czy ktoś przeczytał moje książki i czy mu się podobały, bo nie chcę narażać go, żeby był zmuszony wstawiać mi głodne kawałki o braku funduszy, a na krytykę mogłabym źle zareagować :)
    Poza tym obawiam się, że każdy pisarz jest zazdrosny o drugiego pisarza. Właściwie to jestem o tym głęboko przekonana. Nie o jego sukces, popularność, czytelników, nagrody czy miejsce w wikipedii. Jest zazdrosny o słowa, historie, bohaterów. O umiejętność prowadzenia akcji, o warsztat, o łatwość zamieniania myśli w zdania, o budowanie nastroju, o genialne spostrzeżenia... Ja bywam zazdrosna o to wszystko i mam tego pełną świadomość. Trudno, nikt nie jest doskonały. Ostatnio czytam "Labirynt nad morzem" Herberta i aż mnie skręca z zazdrości. Tak bliski mojemu, sposób widzenia świata i o lata świetlne oddalona umiejętność przekazania emocji. Choćbym żyła sto lat, nigdy nie znajdę takich słów.
    W takich chwilach chciałby się w diabły rzucić całe to pisanie; nie tracić czasu i czytać, czytać do utraty tchu... I milczeć. Hemingway powiedział kiedyś "Potrzeba dwóch lat żeby nauczyć się mówić; pięćdziesięciu, żeby nauczyć się milczeć" - czego Państwu i sobie życzę.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Namolny kogut

    Mam wielką ochotę podzielić się dziś z Wami moją nową książką, z konieczności jedynie fragmentem, ale co tam. Lubię ją najbardziej ze wszystkiego, co do tej pory napisałam. Lubię, ponieważ jest taka niepoważnie poważna. Ponieważ stara się oswoić, to, co do oswojenia jest najtrudniejsze na świecie...
    Zaczęłam ją pisać, bo zmęczyły mnie tematy trudne, ciężkie i smutne. Podczas pracy nad kolejną powieścią zobaczyłam nagle za plecami bohaterów różowego koguta bez głowy, wyrwanego z kontekstu, bez ładu i składu i oczywiście zupełnie niepasującego do rozmowy, którą prowadzili, ani w ogóle do niczego innego. Po chwili akcja przeniosła się do małej, górzystej miejscowości na południu Krety, a kogut przeniósł się razem z nią. Bez pytania, bezczelnie, rozpanoszył się w opowieści, z którą nie miał nic wspólnego. Wyglądał spod stołu, przysiadał bohaterce na ramieniu i sprawiał, że nie mogłam się na niczym skupić. W końcu dałam za wygraną. Porzuciłam skalistą Kretę i przeniosłam się na mały cmentarz w prowincjonalnym miasteczku, gdzie toczy się akcja książki zainspirowanej przez namolnego koguta, który w wyniku swoich poczynań zyskał głowę i stracił kolor różowy.
   Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, kogut pojawił się naprawdę i dzięki niemu powstała historia o mieszkańcach pewnego cmentarza, którzy za wielki nietakt poczytują określanie ich mianem zmarłych. Wolą: "odmienna forma istnienia". Wiodą sobie beztroską egzystencję, pozbawioną ziemskich trosk, zawierają przyjaźnie, kłócą się; czasem ukradną Żywym jakiś drobiazg, ale ogólnie są dobrze wychowani, sympatyczni i przyjaźnie nastawieni do wszystkiego. Niektórzy z nich uważają nawet, że życie po życiu jest o wiele bardziej przyjemne i ekscytujące. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ów kogut, który z pobliskiego kurnika swoim przeraźliwym pieniem zakłóca ich wiekuisty odpoczynek i sprawia, że ciagle chodzą niewyspani. W akcie rozpaczliwej desperacji postanawiają go ukraść...


To nie wieczór, choć oczy zawczasu się żalą,
Że – co było pobliżem – wnet będzie oddalą.
I nie szepty, lecz cisze mijają się wzajem –
W ich mijanki cień patrzy z parowu za gajem.[1]




      - To nie krzywa deska, ta syrena strażacka tak mnie dręczy – poskarżyła się niewyspana Artystka. Siedziała z kilkoma niewiastami w załomie najbardziej ulubionego grobowca, przedstawiającego dwa anioły, płci męskiej, co na tym akurat cmentarzu stanowiło miłą odmianę, trzymające miecze w naprężonych mięśniach rąk. Szczególnie żeńska część mieszkańców cmentarza lubiła się tu spotykać. – Dzisiaj niedziela, ruch większy i miałam nadzieję, że puder jakiś sensowny uda się zdobyć, bo na te ohydne pomarańcze patrzeć już nie mogę. Pasują do mnie jak…jak… - chciała błysnąć intelektem, ale nie wymyśliła żadnego porównania. - I nici z tego! – tupnęła nogą ze złością. – Najpierw zasnąć nie mogłam, a jak się obudziłam to, o! Ciemno i brama zamknięta – powiedziała z pretensją oglądając z uwagą w zdobycznym lusterku swoją twarz. – A cera mi się jakaś niezdrowa zrobiła… Jakby bardziej ziemista… To pewnie od tego drewna zmurszałego. Boże, boże, a pojutrze nowy pogrzeb! Ja muszę mieć puder!
    - Dziura się pani zrobiła – poinformowała z uprzejmą satysfakcją Starsza, od dłuższego czasu przyglądając się Artystce z niechęcią. W porównaniu z tamtą, ona sama prawie nie miała już cery, bo czyż można nazwać tak ów żółty, pomarszczony pergamin, któremu nie może zaszkodzić nawet sama śmierć?
    - Gdzie?! – przestraszyła się Artystka, obmacując twarz i na powrót zaglądając w lusterko.
    - W spódnicy! – Starsza Bliźniaczka zarechotała jak ropucha.
    - No wie pani! – Oburzona Artystka spojrzała na jeden ze swoich licznych, tiulowych szali, w którym w istocie widniał mały ubytek.
     - Idź, kochana, na piątą aleję – poradziła Gruba Dama, gromiąc spojrzeniem Starszą. – Tam przyjmuje jedna Krawcowa. Mówię pani jakie cuda potrafi wyczarować, chociaż ciągle cierpi na brak narzędzi. – Gruba Dama ściszyła głos. -  Ostatnio zwierzyła mi się w tajemnicy, że przespałaby się nawet z Trędowaty Romkiem, byleby choć jedną igłę zdobyć – zachichotała. – A swoją drogą, ja też przez tego koguta oka nie mogę zmrużyć – dodała. – Nie wiem, jak mamy tu coś sensownego wymyśleć, jak nawet wyspać się porządnie nie można – prychnęła z pretensją.
     - Uważam, że nasi panowie powinni coś przedsięwziąć – oświadczyła Artystka pudrując sobie nos. –  Ta cera, to z pewnością efekt braku snu…
       - Raczej efekt śmierci – znowu zarechotała Starsza.
     Artystka obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem postanawiając nie dać się więcej sprowokować. To wszystko zazdrość. Wszak była tu najpiękniejsza, a na pewno najbardziej interesująca. Nawet Górnik nie umiał przejść obojętnie obok jej urody, choć musiała przyznać, że względy okazywał jej w dość specyficzny sposób. Powinna dać mu jakoś do zrozumienia, że nie musi się jej bać… Nie podobał jej się wcale, ba, wręcz go nie znosiła, ale przecież każda kobieta wie, że im więcej adoratorów, tym lepiej i śmierć niczego tu nie zmienia.
     Już zaczynała rozważać sposoby ośmielenia Górnika, kiedy zza umięśnionego anioła wyłoniła się rachityczna sylwetka Poety.
       - Szukam was wszędzie, idziemy na zebranie. Wszyscy już są.
       - Znowu? - kobiety podniosły się z ociąganiem, ale posłusznie podążyły za Poetą.
      Na miejscu okazało się, że określenie „wszyscy” stanowi zbyt duże nadużycie. Dzisiejszej nocy na zrujnowanym dziedzińcu siedziało zaledwie kilkanaście osób, co w porównaniu z wczorajszym spotkaniem stanowiło niemiłą odmianę. Właśnie rozważano sprawę frekwencji.
      - Co się dziwić, panie dziejku, ludzie za życie nie lubią zebrań, to dlaczego miałoby się to po śmierci zmienić. Pamiętam jak w czterdziestym czwartym każdy się za broń łapał, od razu chciał na ulice lecieć, ale jak nam dowódca kazał zbiórkę zrobić, żeby sytuację, panie dziejku naświetlić, to trzech zostało - wzruszył ramionami bezzębny były powstaniec.
      - Panie kochany, osiemdziesiątki żeś pan dożył, a naiwnyś jak dziecko – pokiwał głową Maryś. – Co pan myślisz, że oni nie przyszli, bo wolą działanie od gadania?
    Niestety, Maryś miał rację. Tak jak to i w życiu bywa, większość doszła do wniosku, że zawsze znajdą się tacy wyrywni, którzy poczują się odpowiedzialni za losy świata, wobec czego nie trzeba się za bardzo angażować, a śmietankę i tak się spije w odpowiednim momencie.
    - Zaraz listę obecności się sporządzi, konsekwencje muszą być! – oburzył się Ojciec Rodzina, smutny mężczyzna w aksamitnej marynarce, który w aktualnej sytuacji znajdował się dopiero od kilku miesięcy i w związku z tym nie zdążył się jeszcze całkiem przestawić. – Spisze się obecnych, a wobec reszty zostaną wyciągnięte sankcje…
    Trendy Romek machnął ręką.
    - Daj pan spokój, co im zrobisz? Polecisz po premii? Lepiej się zastanówmy jak nie dopuścić, żeby nam nagrobki zabrali, bo tu już zdaje się, nie chodzi o przeniesienie.
    Artystka chciała coś powiedzieć i nawet już zaczęła, ale Ojciec Rodzina gwałtownie jej przerwał, machając rękami.
     - Nie tak! Proszę się zgłaszać! – zaprotestował stanowczo.
     - Do czego? – zdziwiła się Artystka. – Ja chciałam tylko…
     - Jak wszyscy będą mówić na raz, to się bałagan zrobi.
     - Jakoś nie widzę tych zabijających się o głos – mruknęła pod nosem Gruba Dama.
    W rzeczy samej, towarzystwo dziś było raczej leniwe i nieco niemrawe. Maryś jak zwykle wyciągnął się na trawce i bez przekonania usiłował zbudować z patyków przeszkodę dla jakiegoś nocnego żuczka, który wyszedł na rekonesans. Bliźniaczki zajęte były docinaniem sobie nawzajem, choć i im wychodziło to dzisiaj dość opornie. Trzej motocykliści siedzieli pod murem i drapali się po dwóch głowach. Reszta towarzystwa ulokowała się w co wygodniejszych miejscach, a niektórzy nawet bezczelnie drzemali, czego Ojciec Rodzina nie omieszkał głośno wypomnieć.
    - Z tego też się wyciągnie konsekwencje – oświadczył groźnym tonem.
     - Tatuś, nie nudź, bo ci nazwisko z nagrobka zeskrobiemy – postraszył go Górnik.
    Maryś łypnął w jego stronę z błyskiem uznania w oku.
      - Tylko spróbuj, tylko spróbuj! – zaperzył się Ojciec Rodzina, który takiej sytuacji bał się najbardziej i wszyscy doskonale o tym wiedzieli.
     Miał pecha, bo pochowano go pod samym murem, w niejakim oddaleniu od centrum, pomiędzy pensjonariuszami miejscowego domu opieki społecznej, którzy posiadali jednakowe nagrobki. Zrozpaczona żona nie dopilnowała sprawy i Ojcu Rodzinie wykonano taki sam. Z daleka wyglądało to nawet ładnie: mogiłki stojące w długim szeregu, równiutko od linijki,  jak żołnierze na warcie. Niestety, jakiś wandal pozbawiony wyobraźni, za to ze specyficznym poczuciem humoru, co jakiś czas zamazywał sprayem nazwiska pochowanych. Nikogo z żywych to specjalnie nie obchodziło, pensjonariuszami po śmierci nikt się nie interesował, a już najmniej ich macierzysty dom opieki, wobec tego z biegiem czasu coraz więcej nagrobków stawało się bezimiennymi i zdarzało się, że rodzina Ojca Rodziny w roztargnieniu zapalała świeczkę nie tam, gdzie trzeba.
     - Nie mogę dzisiaj logicznie myśleć… – Artystka nie zamierzała stosować się do regulaminu samozwańczego sekretarza. – Ten kogut mnie wykończy…
    - Jakby kiedyś mogła… - docięła jej Starsza, ale po chwili dodała: - Ja też oka nie zmrużyłam, jakby mi się w czaszkę wwiercał.
     Okazało się, że problem nadaktywnego koguta dotyczy prawie wszystkich.
     - O czwartej rano zaczyna, skubaniec i jedzie tak do południa, od mojej strony najbardziej słychać. To jakiś wariat nie kogut! Pieje, jakby go ze skóry obdzierali…
     - Ciekawe, co byś pan powiedział, jakbyś miał kwaterę przy bramie. Tam dopiero daje!
      - Za bukami też słychać, kto wie, czy nie najgłośniej – poskarżyła się Pasażerka, która po wczorajszej nocy jakoś doszła do siebie, choć nadal sprawiała wrażenie lekko oszołomionej i miała podpuchnięte powieki. – Piał i piał, już nie wiedziałam, czy jestem na wsi, z dziećmi, czy… o Boże! – rozszlochała się kolejny raz. – Nigdy się nie przyzwyczaję!
     - Do koguta? – zainteresował się Maryś.
     - Do śmierci!


[1] B. Leśmian  „Przedwieczerz”

piątek, 13 kwietnia 2012

Ab ovo

    
    
     
     Bardzo trudno jest zaczynać. Nową pracę, nowy związek; nawet włączenie nowej pralki czasem stanowi nie lada wyzwanie. Nie lubię zaczynać. Wolę być weteranką, która już wie co i jak, choćby miało to oznaczać, że motyle z mojego brzucha już dawno odleciały w siną dal.
    Teraz znowu przyfrunęły i nie ma to nic wspólnego z moim stanem emocjonalnym dotyczącym spraw damsko męskich. Tu od jakiegoś czasu trwa upojny constans. Chodzi o to, że mam tremę.
    Nie lubię powierzchownych znajomości. Nie lubię facebooka. Nie lubię portali społecznościowych.  Kiedy zdarza mi się coś tam zamieścić, czuję się jak człowiek, który stoi na środku placu i mamrocze coś pod nosem. Przechodnie mijają go w pędzie za swoimi sprawami, czasem ktoś rzuci komentarz, ktoś klepnie go w ramię, ale na ogół nikt nie zwraca uwagi. Obcy ludzie, różniący się od innych jedynie tym, że figurują w zakładce: znajomi.
    Większość moich znajomych to prawdziwi znajomi. Liczba niewielka, ale intensywna. Szkoda życia na powierzchowne relacje… Dlatego przy każdej nowo poznanej osobie natychmiast rodzi się we mnie bezrozumne pragnienie, żeby poznać ją głębiej, mocniej, uważniej… Żeby stać się dla niej kimś więcej niż przypadkową blondynką, co pisze książki, sympatyczną kobietą czy mamą kolegi syna.
    Nie wiem, czy blog to dobre miejsce na takie relacje. Zapewne nie, ale tu przynajmniej można uniknąć syndromu placu. To miejsce bardziej przypomina kawiarnię. Wino z konieczności musi być wirtualne, choć przyznaję, że kieliszek często stoi obok komputera, kiedy piszę. Ponoć kto pije za dużo wina traci kontakt z własną duszą… Hmm… Moja, mam nadzieję, siedzi gdzie jej miejsce.
    Tak więc zapraszam z całego serca do niepowierzchownych relacji i proszę o wyrozumiałość jeśli ten blog będzie trochę szwankował technicznie, gdyż do tej pory komputer służył mi wyłącznie jako maszyna do pisania i wysyłania maili.
(Mam nadzieję, że jak stąd wyjdę, to potem będę umiała wrócić :))