wtorek, 24 września 2013

Obrazki z wakacji.

 

       Zwiedzanie greckich monastyrów ma w sobie coś z barbarzyńskich praktyk. Nie przychodzę kierowana złymi intencjami, nie mam broni za pazuchą, a jednak przynoszę na butach niepotrzebny im świat, od którego odgrodzili się murem. Czuję się jak oprawca; jakbym w ciepły spokój dnia przywlekła zarazki wrzasku, gorączkowego wyścigu i pazernego, turystycznego pochłaniania: zobaczyć, dotknąć i biec dalej, w poszukiwaniu kolejnych zdobyczy do zaliczenia. Bezczelną, panoszącą się obecnością zakłócam intymny porządek klasztornego wszechświata, w którym nie ma miejsca na banał i rzeczy przyziemne. Na dodatek jestem kobietą, co w takim miejscu wyjątkowo mnie peszy. Jakby świat duchowych kontemplacji przeznaczony był jedynie dla mężczyzn. Sama nie wiem skąd taka refleksja. Nie jestem przecież w tajemniczym państwie mnichów na górze Atos, gdzie w dwudziestu klasztorach schronienie znalazły głównie męskie zakony i gdzie nie mają wstępu ani kobiety ani wszystkie inne gatunki płci żeńskiej.
     W starożytnej Grecji mnichów nazywano terapeutami. Potrafili leczyć zarówno choroby ciała jak i duszy i nie wiadomo, co było cenniejszą umiejętnością. Moralnie wolni od elementów przemocy i poza czasem, znaleźli odosobnione miejsce dla duchowego rozwoju.W ich sercach do dziś żyje inny świat.
      Wieczorną ciszę przerywa dźwięk dzwonu. Za sznur pociąga stary, brodaty mnich o dobrodusznym wyrazie twarzy, ubrany w popielatą sutannę, przewiązaną powrozem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z różnych drzwi, zakamarków, ogrodowych alejek, spod drewnianych galerii suną czarne postacie podobne wysokim, dostojnym ptakom. Idą, nie poruszając stopami, jakby unosili się kilka centymetrów nad  ziemią. Skupieni i skoncentrowani zmierzają do kaplicy, gdzie spędzą godzinę na wieczornej modlitwie. Wbrew wcześniejszym obawom nie przeszkadza im moja obecność, nic ich nie rozprasza. Zwróceni do wewnątrz, niewzruszeni, zajęci sprawami dalekimi od doczesnych. Dobrotliwa zgoda na świat zakłada istnienie turystów i jednocześnie czyni ich przeźroczystymi.
     Nie ośmieliłam się wejść za nimi do kaplicy. Nie chciałam uczestniczyć w ich intymnej rozmowie z Bogiem, choć pewnie im by to nie przeszkadzało. Usiadłam na ławce, żeby odetchnąć rześkim powietrzem, które po całym dniu upału, nadciągnęło znad gór. O moją nogę otarło się coś miękkiego. Mały kotek, za nim następny i jeszcze jeden. W parę chwil na dziedzińcu zaroiło się od kocich rezydentów. Grube, chude, duże, rude, czarne... Po chwili z kamiennych schodków prowadzących do prywatnej części monastyru, niedostępnej dla turystów, wyszedł ten sam mnich, który przed chwilą wołał dzwonem na mszę. W rękach trzymał bańkę z mlekiem. Widać, dla kotów również nadeszła wyczekiwana chwila, kocia eucharystia. Wszystkie miały łakomstwo w oczach. Tłoczyły się w oczekiwaniu na posiłek. Mnich sprawiedliwie porozlewał mleko do miseczek, a następnie usiadł koło mnie na ławce i z uśmiechem przyglądał się kociakom, mamrocząc coś pod nosem.
     Wtedy zrozumiałam, że każdy ma swoją modlitwę i wreszcie przestałam się czuć jak barbarzyńca.
   

5 komentarzy:

  1. Fantastyczny tekst. I te koty... moja wielka milosc. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja w tym roku podobnie czułam się nie na miejscu, zwiedzając klasztory w Rumunii. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Rumunii... Zazdroszczę z całych sił. Może w przyszłym roku...
      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
    2. Ja Grecji też zazdroszczę ogromnie! W przyszłym roku raczej nie, ale może za dwa lata? Zobaczymy :)) Pozdrawiam również!

      Usuń