czwartek, 14 czerwca 2012

Uwodzić słowami.

   Ostatnio było o wstrętnych recenzentach i obrażalskich autorach. Dziś miało być o czymś zupełnie innym, ale nie będzie, bo temat jakoś nie chce się złożyć do kupy :) Miało być o scenach erotycznych, które zupełnie mi nie wychodzą. To znaczy w pisaniu nie wychodzą, bo w życiu daję radę i jeszcze nie było reklamacji :)
    Jak po grudzie idzie mi tworzenie gęstej, naelektryzowanej pożądaniem atmosfery; jego ręki w tym miejscu, gdzie kończą się jej plecy i gdzie widnieją dwa zmysłowe dołeczki i nawet jego palce muskające wewnętrzną stronę jej dłoni są do bani...
  Pisanie o tym, że mi nie idzie pisanie - też mi nie idzie, więc temat porzucam.
   Pozostając przy recenzji książek - nie mogłabym zajmować się tym profesjonalnie, bo mam poważne skrzywienie, które niewątpliwie przyczyniłoby się do niesprawiedliwej i krzywdzącej opinii o produkcie.  Mianowicie, najważniejszą dla mnie sprawą jest język i umiejętność opowiadania historii. Sama historia też jest ważna oczywiście, ale odpada w przedbiegach, jeśli nie uwiedzie mnie słowo. Zdania, wyrazy, całe frazy są dla moich oczu niczym muzyka dla uszu melomana. Odrywają mnie od realizmu i teraźniejszości i pozwalają odfrunąć, mimo, że boję się latać.
   Język powieści sprawia, że czuję się, jakbym weszła do głowy autora i mogła pogrzebać w jego myślach. Czasem chcę tam zamieszkać na stałe. Ale zdarza się, że skróty myślowe, kolokacje, idiomy, frazeologizmy i zwroty formują zwarty szyk, tworząc mur nie do przebycia i wtedy pozostaje tylko jedno - szybka ewakuacja.
   To, o czym piszę niewiele ma wspólnego z poprawną polszczyzną. To raczej takie trącanie strun, którego rezonans obija mi się o duszę. Język uwodzący. Język, którego wartki nurt porywa i bez względu na opowiadaną historię, nie pozwala oderwać się od książki. Jest cudnie, jeśli takim językiem można opowiedzieć niebanalną historię, oddać głębię przeżyć czy spróbować opisać świat, ale zadowolę się również opisem wrażeń podczas spożywania banalnej magdalenki, pod warunkiem, że będzie wyglądał tak, jak ten z Prousta.
    Moim mistrzem słowa jest i zawsze będzie Herbert. Słowa kradnące duszę oraz refleksje godne filozofów.
" Wczesnym rankiem wychodzę na górny pokład naszego statku. Na deskach, poplamionych dziegciem i oliwą, ciała mężczyzn i kobiet porozrzucane w nieładzie, jakby jakaś uczta skończyła się rzezią. Jestem sam pośród sennych oddechów. Chcę zobaczyć, jak Kreta wyłania się z morza.
   Wysoko, nad horyzontem zamglonym i słabo widocznym, coś niewyraźnego, zmącenie błękitu, skaza szarego koloru, która nabiera kształtu, i widzę teraz wyraźnie, jak wierzchołek góry zawieszony jest na wysokościach, niby w krajobrazach japońskich. Jest niewypowiedzianie piękny - ów kawałek odległej skały unoszącej się w powietrzu za sprawą mgły. Patrzę dalej, jak góra rozrasta się, schodzi wolno, majestatycznie po stopniach, aż przed oczami osiada na morzu łańcuch górski, wypełniając horyzont.
I jest wyspa.
Tak się zaczęła dla mnie Kreta, od nieba, jak bóstwo."
    To fragment "Labiryntu nad morzem", który jest dla mnie pozycją szczególną, bo od tego Kreta zaczęła się dla mnie, a dokładniej,  mała kreteńska wioska na jej zachodnim brzegu, niedotknięta stopami turystów, ostatni przystanek Europy. I kiedyś mój ostatni przystanek, na którym sobie wysiądę, z Herbertem pod pachą.
   Wiem, Herbert był poetą, a któż lepiej niż poeta potrafi uwodzić słowami, ale nie tylko o taki sposób uwodzenia chodzi.
     Wpadła mi ostatnio w ręce autobiografia Joanny Chmielewskiej. Życie pisarki podzielone na kilka tomów. Oprócz paru istotnych wydarzeń - zbiór głupstewek, błahych i banalnych opowiastek: o kupowaniu rękawiczek w Pradze, o nieumiejętności omijania chałupy na stoku narciarskim, o tym, że w dawnym Związku Radzieckim nie było przyzwoitych toalet, o wygranej na wyścigach i przegranej miłości. Chaotyczne, szarpane i irytujace, bo z mnóstwem dygresji. Życie spisane i sprowadzone do kilkuset kartek często bywa prozaicznie powtarzalne.
    A jednak gdyby nie sposób pisania, rzuciłabym to po kilkudziesięciu stronach. I znów uwiódł mnie język, zupełnie inny niż Herberta, ale jakże uroczy. Prosty, niewymuszony, za to obrazowy i tak bardzo nasycony emocjami, że razem z autorką omijałam tę chałupę, zaciskając zęby ze strachu. Jestem przekonana, że to właśnie on w dużej mierze przyczynił się do popularności pisarki. Jej charakterystyczne powiedzonka, zadziorny sposób komunikacji, dużo wykrzykników, styl nieco egzaltowany, ale jedyny w swoim rodzaju. Zdania czasem budowane w taki sposób, że mogłyby się przyśnić redaktorom i korektorom jako największy koszmar, co stanowi dowód na to, że zasady zasadami, ale język jest tworem żywym i zbytni purytanizm wcale mu nie służy.
    Wchodzę do księgarni i tak, jak inni szukają płyt, ja szukam książek. Nie czytam opisów na okładkach, tylko natychmiast zaglądam do środka. Jeśli słowa zabrzmią, jeśli w mojej głowie rozlegną się pierwsze, tryumfalne takty a serce na ułamek sekundy szybciej zabije - biorę.
    Niestety, takie chwile zdarzają się coraz rzadziej. Powszechnie postępująca unifikacja odbija się również na języku. Książki miewają język bezbarwny do bólu i do bólu ujednolicony. Nie wiem, czy to wina pisarzy, czy może wydawców, którzy lubią powielać sprawdzony schemat i wydawać osiemnastą z kolei książkę, różniącą się od innych tylko tym, że została napisana przez osiemnastego z kolei autora. Podobna okładka, ten sam język, powtórzona tematyka i sukces murowany.
     Na szczęście jest wiele sprawdzonych nazwisk, po które sięgam w chwilach, kiedy nie zależy mi na nowej historii, a jedynie pragnę poczuć tę przyjemną ekstazę wynikającą z obcowaniem ze słowem. Życzę sobie więcej Herbertów i Chmielewskich, którzy, choć tak różni od siebie, potrafili wypracować jedyny w świecie, własny, rozpoznawalny styl.
  
    

13 komentarzy:

  1. Hm, ... takie peregrynacje po kuluarach wrażliwości słowa są ulubionym aspektem lektury dla mnie ... Powiem dalej ... dla mnie również nie okładka, nie wydawca, nie recenzja nawet sygnowana znanym nazwiskiem wypisanym grubym drukiem ... tylko kilka niepozornych akapitów ... i zawsze zaczynam swój podgląd od siedemnastej strony( ha, ha!) I to coś zawsze czuć niczym gulę w gardle. Dech lekko zapiera, rumieniec się rzuca i już wiadomo, że uwodzi nas lektura.
    Czym innym jest wolność słowa tu bardziej liczy się aspekt relacyjny. Bo prawdziwa wrażliwość na wolność słowa jest tylko tam gdzie w ogóle wrażliwość na słowo jest, a przede wszystkim gdzie istotna jest wrażliwość na drugiego człowieka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I sama bym tego lepiej nie ujęła :) A tak na marginesie, dlaczego od siedemnastej?

      Usuń
    2. Kiedyś zwykłam zaczynać dzień od odczytania "modlitwy" czy też raczej "słów pod rozmyślanie" ... a odbywało się to z "lektury na dziś" mawiałam wówczas ... i zaglądała w losowo wybraną książkę i czytałam trzeci akapit na siedemnastej stronie ... zostało mi !

      Usuń
  2. Zdania u Chmielewskiej jako koszmar redaktorów?? No doprawdy, dajcie Muzy takie koszmary wszystkim redaktorom:D
    A pędu do opisywania scen erotycznych nie rozumiem. W polskich filmach parę lat temu jeszcze w kluczowym momencie on gasił lampkę, a potem już tylko widzieliśmy ich palących papierosy. I to było banalne i ograne, ale przynajmniej unikało się dosłowności. Więc może w powieści też lepiej zgasić światło? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest pęd, to raczej wyzwanie. Próba zmierzenia się z czymś naprawdę trudnym. Najbardziej kusi, żeby zgasić światło i zazwyczaj tak robię, ale jednocześnie nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w jakimś sensie znowu skapitulowałam, poległam jako autor, który chciałby, ale nie umie.Przecież erotyka, nie znaczy dosłowność, trzeba tylko znaleźć odpowiednie słowa. Na razie wiem, jak ma nie być, a to już coś :) Może to za wcześnie, może warsztat jeszcze nie ten... A może nie ta wrazliwość i nigdy mi nie wyjdzie.
      A co do redaktorów: niektórzy z tych, z którymi pracowałam "wygładziłoby" jej ten charakterystyczny styl z dreszczem rozkoszy :) Po co pisać "gęba", kiedy ładniej jest twarz i co to w ogóle za wyraz ten "podolec". A takie "nie w tym dzieło"? Toż to rusycyzm najczystszej wody.
      Możliwe, że jestem przewrażliwiona, ale stoczyłam kilka trudnych batalii i na tym polu jestem zaprawiona.

      Usuń
    2. Co do wyzwania - to chyba po prostu trzeba poczekać aż słowa same przyjdą. A co do redaktorów: to po prostu pracowałaś z tym uroczym typem, co to musi swoją twórczą indywidualność na cudzym tekście odcisnąć. No ale ja ogólnie jestem leniwym redaktorem i uznaję, że skoro autor się napracował, to niech ma:P Szczególnie, że płacą mu lepiej niż mnie. Chociaż to "w tym dzieło" też bym próbował zmienić na formę bliższą rosyjskiemu oryginałowi.

      Usuń
  3. Cenię redaktorów (niektórych), bo wiele się od nich nauczyłam. Nie ma to jak "niezaangażowane spojrzenie" :) A na słowa poczekam, może przyjdą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, ... czyli może jednak sens w tym by tego "wilka" jakoś uwrażliwić ? Światła bym nie gasiła, ale też bynajmniej nie można zaraz lampą po oczach ! Trudna materia ... i łatwo popaść w egzaltację gdzie namiętność samego dzieło zabita zostaje przez "scenę", która przypomina wycinek z rozdziału poświęconego rozmnażaniu ssaków, albo jest przepełnione wszelakimi wodospadami namiętności i nie wiadomo czym zaraz jeszcze tryśnie ...
      radzisz sobie całkiem dobrze ... choć wyczuwalna jest daleko idąca powściągliwość ... ale od czego mamy wyobraźnię !

      Usuń
    2. Powściągliwość wynika z obaw, że zaraz się rozhulam i zrobi się z tego ostre porno albo łzawy harlequin. Ułomność języka, nie wiem, czy mojego, czy w ogóle. Do dyspozycji mamy albo określenia biologiczno - anatomiczne, albo szeroką gamę wulgaryzmów bądź coś w stylu dziecięcych zdrobnień. Nie wiadomo, co gorsze.

      Usuń
    3. A właściwie wiadomo, chyba te zdrobnienia...

      Usuń
    4. To prawda ... łatwo o zaplątanie się w busz poetyckich przenośni, ale jeszcze tandetniej wypada zbyt częste ocieranie się o kicz ... Kundera, Miller, Nin ... poradzili sobie w tej materii wysoko stawiając poprzeczkę ... zawahałam się nad panem Roth, bywało ekstremalnie ale ja to "kupuję" z pełnym rumieńcem !

      Usuń
    5. Ja też, hmm, z rumieńcem...

      Usuń
  4. Czytam sobie, w ramach niedzielnego lenistwa, artykulik i tak mi się przypomniał, Twój blog i nasza tutaj "pogadanka" w temacie ... może więc w kwintesencji, hm ... ?
    http://www.rp.pl/artykul/775443,944072.html?p=1

    OdpowiedzUsuń