W moim rodzinnym domu
książki były czymś tak oczywistym jak chleb i korniszony z potworną ilością
octu, które robił dla mnie dziadek, które uwielbiałam, a których rodzice nie
pozwalali mi jeść. Na szczęście już nie tak bardzo kontrolowali moją lekturę, skupiając
się na ogórkach, więc w wieku dziesięciu lat czytałam już wszystko, co wpadło
mi w ręce. Szybko odkryłam, że na najwyżej półce stoją pozycje, niekoniecznie
przeznaczone dla dzieci, więc, rzecz jasna, kuchenny taboret był w częstym
użyciu… Kiedyś, przy próbie dobierania się do zakazanych książek spadła mi na
łeb „Zazdrość i medycyna” Michała Choromańskiego, co natychmiast wykorzystałam
i przeczytałam ją z wypiekami na twarzy.
Pierwsza książka z
dzieciństwa, którą pamiętam to idiotyczna opowieść o płaczliwym wróbelku,
który chciał być myszką. Na szczęście nie pamiętam ani autora ani tytułu.
Pamiętam za to, że namiętnie czytywała mi ją babcia, a ja nie mogłam zrozumieć,
jak w ogóle ktokolwiek może być nieszczęśliwy, że nie jest myszą. I to ptak?
Książka która wywarła
na mnie największe wrażenie. Wiele książek w życiu przeczytałam, ale chyba
coraz mniej emocjonalnie do nich podchodzę. Żadna nie wywoła już we mnie tylu
uniesień, tylu wypieków na twarzy i zamętu w duszy, co „Martin Eden” Jacka
Londona. Przeczytałam ją tylko raz, gdy miałam trzynaście lat, ale do dziś mam
w głowie obraz Martina popełniającego samobójstwo. Nic już potem tak mną nie
wstrząsnęło. Przez całą noc miałam gorączkę. Wszystko mi się pomieszało, byłam
pewna, że to moje przygody i że to nie on, tylko ja się utopiłam. Widziałam
ciemność, czułam smak słonej wody, nie mogłam oddychać… Ech, mieć znowu
trzynaście lat.
Książka do której
często wracam. Często wracam do książek, choć zawsze z obawą, czy jeszcze
znajdę tam to, co wydało mi się warte powrotu. Raz znajduję, raz nie. To tak,
jak z ludźmi, którzy fascynują mnie na jakimś etapie życia. Spotykani po latach
niekiedy już nie mają tego uroku, dla którego kiedyś dałabym się pokroić. I
wiem, że to nie oni się zmienili, tylko ja. Książką, która wytrzymała
chimeryczne zmiany moich fascynacji jest „Żona podróżnika w czasie” Audrey
Niffenegger. Może dlatego, że trudna miłość
jest zawsze najbardziej pociągająca? Bez względu na to ile mamy lat. Wracam
również do „Labiryntu nad morzem” Herberta. Nie umiem bez niej żyć. Kiedy
zaczyna mi brakować dystansu do siebie i do świata sięgam zawsze po „Cztery
róże dla Lucienne” Topora – nic nie działa na mnie lepie niż czarny humor w
najlepszym wydaniu. Mogłabym długo wymieniać, więc proszę mi przerwać.
Największa literacka
pomyłka, którą czytałam. Nie czytuję literackich pomyłek, choć nieraz się
zastanawiam, jak ludzie mogą czytać produkcyjniaki, masowo tworzone na kolanie. Niech już książka
będzie o niczym, ale niech przynajmniej będzie dobrze napisana.
Obecnie czytam. Jak
zawsze kilka tytułów na raz. „Droga do piekła” M. Axelsson, „Malowany welon”
W.Somerset Maughan, „Tylko jedno spojrzenie” Cobena. Gdy szukałam czegoś na
półce w ręce wpadła mi książka, która dużo dla mnie znaczyła, gdy byłam nastolatką:
„Słoneczniki” H. Snopkiewicz, więc również ją czytam. I nadal jestem zachwycona. A w wolnych
chwilach podczytuję „Lesia” Chmielewskiej, choć to jedna z tych książek, które
nie do końca wytrzymały próbę czasu.
Lubię pisać, gdy
wiem, o co mi chodzi. Gdy nie wiem, też piszę, ale wtedy to bardziej strumień
świadomości, niż literatura. Lubię pisać w samotności, lubię, kiedy nic, ani
nikt mnie nie rozprasza. Lubię nie mieć czasu na pisanie, wtedy pisze się
najsprawniej i najbardziej twórczo. W związku z tym poszukuję dorodnego
mężczyzny z batem, który będzie stał mi nad głową, odbierając komfort pisania i
jednocześnie sprawiając, że będę szła jak burza przez rozdziały i słowa.
Swój debiut wspominam
z sentymentalnym wstydem. Za „Sztukę latania” miałam dostać co najmniej
Nagrodę Nobla. Ech, ty świecie niesprawiedliwy, co arcydzieł nie doceniasz. Dziś
wolę o niej nie rozmawiać, bo temat kłopotliwy, jak bąk, puszczony w
towarzystwie.
Książka, nad którą
pracowało się najtrudniej. Może nie najtrudniej, ale najbardziej
emocjonalnie: „Tuż za rogiem”, napisana do spółki z Robertem Ziółkowskim. Każde
z nas próbowało przeciągnąć bohaterów na swoją stronę, ale efekt okazał się
niezły: zaczęli być żywi. Dość trudno pisało mi się moją ostatnią książkę „Porę
westchnień, porę burz”. Poświęciłam jej prawie trzy lata i już trochę zaczęła
być, jak przenoszona ciąża. Jako że rzecz się dzieje we Lwowie, w latach
trzydziestych i czterdziestych, wymagała ode mnie dużo dyscypliny i znajomości
epoki, jej klimatu, realiów. Przez trzy lata tkwiłam z nosem w przedwojennym, a
potem wojennym Lwowie. Wertowałam materiały, oglądałam stare zdjęcia,
archiwalne nagrania; grzebałam w pamięci, usiłując odtworzyć opowieści mojej
babci lwowianki. I konsultowałam, konsultowałam, konsultowałam… To było trudne, bo w powodzi faktów,
historycznych realiów i wiecznego pilnowania każdego drobiazgu, żeby był
wiarygodny, prawdziwy, żeby nikt mi nie zarzucił, że bzdury plotę, można było
łatwo zgubić bohaterów i literacką fikcję. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie
zgubiłam.
Obecnie piszę kilka
rzeczy na raz. Z pisaniem, jak z czytaniem: potrzebuję różnorodności, bo trudno
mi się dłużej skupiać na jednym temacie. Jednym z pomysłów jest powieść, w
której świat wykonał obrót i wrócił do punktu wyjścia: do Adama i Ewy, z tym że
o wiele uboższych, bo pozbawionych złudzeń i skażonych cywilizacją, której
akurat zabrakło. Kochają się, ale to miłość, czy więzienie, kiedy nie ma innych
punktów odniesienia? W tych rejonach literackich jeszcze mnie nie było. No i
rzecz jasna, pracuję nad dalszymi losami rodziny Lindnerów z „Pory westchnień,
pory burz”. Wydawca wyznaczył, jakże optymistycznie, termin na luty, i póki co,
mam nadzieję, że skończę. Żeby nie było nudno zabiorę część bohaterów na
Syberię, gdzie zamiast siedzieć bezczynnie w sowieckich łagrach, będą szukać
złota w opuszczonych kopalniach, a wieczorami słuchać mrożących krew w żyłach
opowieści miejscowych o potwornym niedźwiedziu, Beorze, który błąka się po
syberyjskiej tajdze i potrafi przybierać postać człowieka.