czwartek, 25 października 2012

Obrazki z wakacji. Kalipso.

      Do Afryki daleka droga. Dobrze, że jest Gavdos, maleńka, kamienista wyspa, na której ptaki mogą odpocząć. Późnym latem obejmują ją w niepodzielne posiadanie i nie milknąc ani na chwilę prowadzą swoje ptasie, świergotliwe rozmowy. Ćwierkanie, kląskanie, szczebiotanie i gwizdy dobiegają z każdej strony. Wieczorem skrzydlaci podróżnicy zasypiaja w skalnych załomach, marząc we śnie o końcu uciążliwej wędrówki. Ostatni przystanek Europy.
    Nie ma pewności, że Gavdos rzeczywiście jest mityczną Ogygią, wyspą pięknowłosej nimfy Kalipso, która uwiodła Odyseusza, ale przyjemnie jest w to wierzyć.  Szczególnie w takie upojne, senne popołudnie, gdy w powietrzu wisi zapach rozgrzanych kamieni i wyschniętych ziół, a myśli błądzą leniwie i nawet nie próbuję ich dyscyplinować. Wierzę więc, podobnie jak Kallimach z Cyreny, że: "Miłość zawsze goni za tym, co umyka, a co łatwe, wzgardliwie omija."
      Kalipso. Piękna i zmysłowa, tak bardzo zawróciła Odyseuszowi w głowie i namieszała w sercu, że na siedem długich lat zapomniał o Penelopie i Itace. Kiedy za sprawą Ateny wreszcie odzyskał władzę nad własnym sercem, zbudował tratwę i opuścił nieszczęśliwą kochankę, zostawiając za sobą długi ślad na wodzie i skaliste wybrzeża Ogygi.
    Biedna Kalipso... Pewnie stała ze ściśniętym gardłem na piaszczystej plaży, patrząc za niknącym w oddali punkcikiem i żałowała, że nie jest ptakiem. Wiatr rozwiewał jej długie włosy, fale omywały stopy a serce, sekunda po sekundzie zamieniało się w kamień...
    Po południu obudził się meltemi. Na wiatr zanosiło się już od kilku dni. Miejscowi mówili, że nad północnymi Egejami rozbudowuje się potężny wyż, znacznie poprawiając widoczność; sąsiednie wyspy są na wyciagnięcie ręki. Dodatkowo upał stał się łatwiejszy do zniesienia, co niechybnie wiąże się ze spadkiem wilgotności. W starożytności na ten silny, północny wiatr mówiono etesians. Meltemi, w odróżnieniu od innych wiatrów zamierających w nocy, jest wiatrem wielodniowym i zanosi się na to, że przez kilka dni nie wydostanę się z wyspy. Przy takiej fali żaden miejscowy rybak nie chce ryzykować, choć do przepłynięcia jest zaledwie trzydzieści kilometrów.
    Wiatr jest tak silny, że trudno utrzymać się na nogach. W nagą skórę boleśnie wbijają się drobne kamyczki żwirku, kalecząc delikatniejsze miejsca. Dmie z siłą zapierającą dech w piersiach, bez przenośni. Gorące powietrze wciska się w płuca i wysusza gardło. Jednak najdziwniejszą walkę stacza meltemi z przybrzeżnymi falami, które nie chcą zawracać i uparcie prą naprzód, powstrzymywane przez wściekłe podmuchy. Powierzchnia morza zaczyna się marszczyć i gotować; wygląda jak posiekana przez nagły deszcz. Nad nią, bezładnie, w różne strony przewalają się mgliste tabuny, jak tumany piasku podczas burzy. Na horyzoncie tworzą się małe trąby powietrzne, gwałtownie zasysające wodę. W samym środku słonecznego dnia nad morzem snują się opary mgły.
Kalipso nigdy nie zapomniała.
   
   

czwartek, 18 października 2012

Obrazki z wakacji c.d.

   Mosty tak bardzo wpisały się w naszą rzeczywistość, spowszedniały i stały się po prostu elementem krajobrazu, że rzadko kiedy przychodzi się zastanawiać nad ich głębszym sensem. Przechodzę, przejeżdżam, czasem przebiegam i nic. Most, jak most.
  A tymczasem, jak świat światem, mosty wpływały na rzeczywistość, zmieniały życie, upraszczały codzienność zbliżając brzegi, czasem ludzi...
    Stoję na moście w Aradenie. Ta mała, na wpół opuszczona osada jeszcze do niedawna szczelnie otulona była zazdrosnymi górami, które odgradzały ją od świata. Żeby się z niej wydostać trzeba było pokonywać kamienne piarżyska, trawersować granie i nadkładać drogi. Dziś wystarczy wejść na most, który wygląda jak tryumf człowieka nad naturą. Przynajmniej tak chcę to widzieć, bo w innym wypadku natychmiast zawrócę...
    Most przerzucony nad wąwozem o pionowych, trzystumetrowych ścianach jest wąski, ma metalową konstrukcję, ale wyłożono go chwiejnymi deskami, które trzęsą się i uginają, jakby każda żyła swoim życiem, nie oglądając się na sąsiadkę.
   Chwila wahania i niepewnie stawiam pierwszy krok. Dusza usiadła mi na ramieniu. Jeszcze chwila, a się zmaterializuje. Wstrzymuję oddech i w myślach modlę się do każdej nogi z osobna, by zechciała wyobrazić sobie, że jest piórkiem, lekkim pyłkiem, pozbawionym ciężaru. A najlepiej hologramem.
   Gdy w końcu szczęśliwie znajduję się na drugim brzegu, nagle, za moimi plecami most zaczyna się rozpadać. Huk desek walących o metalowe podpory niesie się echem po całej dolinie.Trzęsą się nawet szyby w oknach pobliskiej kafejki. Z wrażenia zaschło mi w gardle. Powoli się odwracam, pewna, że ujrzę smętne szczątki budowli zwisajace z nagich skał, a widzę odrapaną furgonetkę, tak zakurzoną, że jej kolor jest nie do odgadnięcia, spokojnie zjeżdżającą z chwiejnych desek. Kiedy przejechała i zniknęła za najbliższym zakrętem - most na powrót zamilkł i milczał tak do następnego samochodu.
    Nie można przybyć do Aradeny ukradkiem, cichcem, most zawsze podniesie larum. Położona jest wysoko, z dala od głównych szlaków, z dala od innych osad i wymaga jakiegoś środka lokomocji. Niepostrzeżenie można się do niej dostać jedynie na własnych nogach; każdy pojazd przeprawiający się przez wąską gardziel wąwozu w oka mgnieniu zostaje zauważony przez czujnego strażnika.
    Na skarpie kościółek o wysokiej kopule. Jasność pobielonych ścian na tle wysuszonego krajobrazu utkanego ze zgaszonej zieleni, szarości i brązów oślepia. To nic. Żeby uwierzyć, nie trzeba widzieć. W oddali wapiennie pobłyskują Góry Białe.
    Chodzę po kamiennych szczątkach antycznej osady Aradin i próbuję zaprzyjaźnić się z kozami, pokracznymi, a zarazem jedynymi rezydentkami zabytków, które najwyraźniej nie obchodzą nikogo więcej. Mój etatystyczny umysł na próżno rozgląda się za jakimś ogrodzeniem, budką z biletami i tablicą informującą, że oto stąpasz człowieku po resztkach życia pokoleń, które odeszły tysiace lat temu. Po reliktach minionych epok. Powinnam się już przyzwyczaić, że na tej wyspie historia i współczesność istnieją równolegle i nawzajem się przenikają. Do pozostałości doryckiego miasta z VIII w.p.n.e. można się dostać jedynie przez podwórko pani Evodii, na którym wisi pranie, a klucz do maleńkiej, przyklasztornej kaplicy z V wieku znajduje się w ostatnim domu we wsi :) Wszystko bliskie, codzienne i powszednio życzliwe.
c.d.n.
    

środa, 3 października 2012

Obrazki z wakacji.

   Wczesnym rankiem, w Falasarnie światło jest jak krople farby, nasączonej rozświetloną esencją. Przed domem rośnie zakurzony oleander, rozwichrzony, ociekający purpurą. Jeszcze tylko kilka gałęzi tonie w mroku. Słońce wychyla się zza góry, ale o tej porze dnia jest zbyt nisko, by dokładnie pomalować każdy kamień, każdy najdrobniejszy listek. Od światłocienia bolą oczy.
    Bezmyślnie sięgam po ciemnoczerwone kwiaty i po chwili szarpania już mam za uchem jaskrawy akcent. Zanim rozespany rozum zdobędzie się na refleksję, że oto bez powodu, w jednej chwili zakłóciłam równowagę poranka, czuję, jak mleczny, śmiercionośny sok ze złamanej gałązki spływa po szyi i gromadzi się w zagłębieniu obojczyka. Rozpaczliwy, niemy sprzeciw natury. Dramatyczny i bezużyteczny. Rozmyślam o mężczyźnie, który nagle zapragnałby mojej bliskości... Pocałunek śmierci i przewrotna zemsta zranionego oleandra. Trująca bliskość.
   Rano plaża i kąpiel. Wcale nie jest trudno o pusty, bezludny kawałek wybrzeża, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Unikanie przypadkowego towarzystwa stało się moją dewizą. Jestem mistrzynią unikania. "Widziano nieraz Myzona w Lacedemonie samotnie idącego na odludziu i śmiejącego się, a gdy nagle ktoś stawał i pytał, dlaczego się śmieje, choć nie ma nikogo, odpowiadał: właśnie dlatego".
   Myzon to ja.
    Przy drodze na plażę, przy zeschniętym, martwym drzewie figowym stoi głaz. Rozgrzany, przyjemny, pachnący wyschniętą ziemią. Chciałam przysiąść, odpocząć i nie zauważyłam, że ubiegła mnie jaszczurka. Boski przecinek natury, zmuszający do wstrzymania oddechu. Nagle znieruchomiała, w jednej chwili wykonuje sprytny zygzak i znika w załomie skał. Tyle ją widziano.
    Poczucie winy, że znowu coś zakłóciłam, wpychając się ze swoją arogancką obecnością w idealny przepływ energii, zmusza mnie do dalszego marszu. Rezygnuję z odpoczynku. Po piętnastu minutach pylnej drogi, na horyzoncie błysnęło srebro. W biegu zrzucam sukienkę. Dwa wykopy i klapki lądują w pobliskich krzakach, a ja zanurzam się w płynnym blasku. Nietaktem byłoby nazywać go błękitem, choć to ukłon w stronę nieba.
     Toń jest migotliwa, skrząca, ledwie zahacza o barwy. Chłodzi, pieszczotliwie omywa ciało i zaprasza do pomacania piaszczystego dna, które wydaje się być na wyciagnięcie ręki. Płynę w głąb, coraz niżej, z zachwytem przyglądam się lśniącym, zaczarowanym refleksom. Ryby o przeźroczystych ciałach zamierają w bezruchu, zdumione nagłą odmianą. Czuję, że płuca zaczynają protestować. Kurczą się, rozpaczliwie błagając o oddech. Nie ma rady, dalsza droga jest drogą bez powrotu. Wynurzam się więc, sprawiając przyjemność moim płucom i tłumiąc uczucie zawodu. Może innym razem... może jeszcze nie teraz...
    Na skałach miejscowi chłopcy łowią ryby. Staję z tyłu. Nie mają wędek. Na kawałek kory nawinęli żyłkę z haczykiem. Z zapałem ugniatają kulki z chleba, w skupieniu plując w dłonie. Kiedy pierwsza ryba zatrzepotała na haczyku, myślałam, że złowili kroplę wody. Mała, przejrzysta istota, tak niepozorna, że trudno uwierzyć w jej odżywcze właściwości. Wyobraziłam sobie rozgrzaną patelnię, na której ktoś będzie usiłował usmażyć wodę. Chłopcy widocznie doszli do takiego samego wniosku, bo nagle mała ryba, nie dowierzając własnemu szczęściu, z powrotem ląduje w morzu.
     Gdy mnie spostrzegli, poczęstowali chlebem. Siedzieliśmy prawie do wieczora na płaskiej skale omywanej przez drobne fale, jedliśmy chleb i rozmawialiśmy w ogólnoludzkim języku, którego nikt się uczy, a każdy rozumie. Takie empatyczne esperanto czasem ratuje życie.

   c.d.n.