czwartek, 21 czerwca 2012

Pomidorowa i rasizm.

   Obejrzałam kilka dni temu szeroko komentowany, kontrowersyjny film BBC "Euro 2012: stadiony nienawiści.", pokazujący Polskę jako kraj rasistowski i niebezpieczny, szczególnie dla czrnoskórych piłkarzy i kibiców. Przy tej okazji przypomniał mi się "rasistowski" wybryk mojego własnego, rodzonego Męża z czasów studenckich. Gdyby twórca owego filmu był jego świadkiem, miałby kolejny materiał na film.
    Mąż jako student groszem nie śmierdział, jak większość jego kolegów, w związku z tym żywili się w podłych barach, które miały tę zaletę, że były tanie. Innych zalet nie posiadały. Któregoś wyjątkowo parszywego dnia, po oblanym egzaminie, przeszukał kieszenie, wygrzebał kilka złotych i poszedł na obiad. Zamówił przy okienku  pomidorową z makaronem i ruskie. Zupa była do odbioru od razu, na pierogi trzeba było poczekać. Mąż cudem znalazł wolne miejsce w rzędzie stojących równolegle długich stołów, przecisnął się z talerzem przez tłum oczekujących i z westchnieniem ulgi opadł na krzesło. Torbę powiesił na oparciu.
    Jadł tę zupę bez apetytu, gmerając w niej łyżką i pomstując w duchu na niesprawiedliwy świat oraz na pieskie życie studenta. Nie doszedł jeszcze do połowy, kiedy z okienka na drugim końcu pomieszczenia doleciał przeraźliwy wrzask : ruuuskieee raaz! Przerwał więc posiłek, zyskując kolejny powód do narzekań, zwlókł się z krzesła i wyruszył po ruskie. Jakoś dopchał się do okienka. Po drodze humor nieco mu się poprawił, gdy zobaczył ściśnięty tłum głodnych kolejkowiczów i tryumfalnie dzierżąc talerz z dymiącymi pierogami wrócił na miejsce. I zmartwiał.
    Przy jego pomidorowej siedział jakiś obcy Murzyn. Nie tylko siedział, ale bezczelnie machał jego łyżką, pożerając jego zupę. Mąż aż zamarł z oburzenia. Kolega Murzyn miał skórzaną kurtkę, najmodniejsze buty i złoty zegarek na ręku. I wyżerał pomidorową biednemu, polskiemu studentowi! Na dodatek nie wykazując cienia skrupułów!
    Duchy przodków zagrały w Mężu. Obok Kolegi Murzyna stał talerz z naleśnikami. Pewnie zamierza, ścierwo, skonsumować je sobie po mojej zupie - pomyślał Mąż i bez jednego słowa, ciskając gromy z oczu przysunał sobie jego naleśniki. Usiadł obok i nie spuszczając wzroku z Kolegi Murzyna zaczął powoli, z rozmysłem je konsumować. Kęs - grom, kęs - grom, tak to z pewnością wyglądało.
     Kolega Murzyn z lekka osłupiał. Przestał spożywać mężowską pomidorową i zapatrzył się na niego jak ciele na malowane wrota. Zapomniał przy tym wytrzeć usta i skrawek makaronu osadził mu się na brodzie. Mąż popatrzył z potępieniem, przełykając kolejny kawałek naleśnika: nie dosyć, że złodziej, to jeszcze brudas...
    Owa wzrokowa przepychanka trwała do chwili, kiedy Mąż przypadkiem się odwrócił i spojrzał za siebie. Przy sąsiednim stoliku stał talerz pomidorowej z makaronem. Na oparciu krzesła wisiała jego torba...
    Powiedział mi potem, że już nic w życiu nie będzie w stanie pozbawić go pewności siebie ani wprawić w zakłopotanie. Został zaprawiony, jak mało kto.
    A wracając do historii, a raczej jej zakończenia: dokończył tego naleśnika, choć urósł mu w gardle do monstrualnych rozmiarów, założył torbę na ramię, podsunął Koledze Murzynowi swój talerz z ruskimi, bez słowa poklepał go po ramieniu i najzwyczajniej w świecie uciekł.

czwartek, 14 czerwca 2012

Uwodzić słowami.

   Ostatnio było o wstrętnych recenzentach i obrażalskich autorach. Dziś miało być o czymś zupełnie innym, ale nie będzie, bo temat jakoś nie chce się złożyć do kupy :) Miało być o scenach erotycznych, które zupełnie mi nie wychodzą. To znaczy w pisaniu nie wychodzą, bo w życiu daję radę i jeszcze nie było reklamacji :)
    Jak po grudzie idzie mi tworzenie gęstej, naelektryzowanej pożądaniem atmosfery; jego ręki w tym miejscu, gdzie kończą się jej plecy i gdzie widnieją dwa zmysłowe dołeczki i nawet jego palce muskające wewnętrzną stronę jej dłoni są do bani...
  Pisanie o tym, że mi nie idzie pisanie - też mi nie idzie, więc temat porzucam.
   Pozostając przy recenzji książek - nie mogłabym zajmować się tym profesjonalnie, bo mam poważne skrzywienie, które niewątpliwie przyczyniłoby się do niesprawiedliwej i krzywdzącej opinii o produkcie.  Mianowicie, najważniejszą dla mnie sprawą jest język i umiejętność opowiadania historii. Sama historia też jest ważna oczywiście, ale odpada w przedbiegach, jeśli nie uwiedzie mnie słowo. Zdania, wyrazy, całe frazy są dla moich oczu niczym muzyka dla uszu melomana. Odrywają mnie od realizmu i teraźniejszości i pozwalają odfrunąć, mimo, że boję się latać.
   Język powieści sprawia, że czuję się, jakbym weszła do głowy autora i mogła pogrzebać w jego myślach. Czasem chcę tam zamieszkać na stałe. Ale zdarza się, że skróty myślowe, kolokacje, idiomy, frazeologizmy i zwroty formują zwarty szyk, tworząc mur nie do przebycia i wtedy pozostaje tylko jedno - szybka ewakuacja.
   To, o czym piszę niewiele ma wspólnego z poprawną polszczyzną. To raczej takie trącanie strun, którego rezonans obija mi się o duszę. Język uwodzący. Język, którego wartki nurt porywa i bez względu na opowiadaną historię, nie pozwala oderwać się od książki. Jest cudnie, jeśli takim językiem można opowiedzieć niebanalną historię, oddać głębię przeżyć czy spróbować opisać świat, ale zadowolę się również opisem wrażeń podczas spożywania banalnej magdalenki, pod warunkiem, że będzie wyglądał tak, jak ten z Prousta.
    Moim mistrzem słowa jest i zawsze będzie Herbert. Słowa kradnące duszę oraz refleksje godne filozofów.
" Wczesnym rankiem wychodzę na górny pokład naszego statku. Na deskach, poplamionych dziegciem i oliwą, ciała mężczyzn i kobiet porozrzucane w nieładzie, jakby jakaś uczta skończyła się rzezią. Jestem sam pośród sennych oddechów. Chcę zobaczyć, jak Kreta wyłania się z morza.
   Wysoko, nad horyzontem zamglonym i słabo widocznym, coś niewyraźnego, zmącenie błękitu, skaza szarego koloru, która nabiera kształtu, i widzę teraz wyraźnie, jak wierzchołek góry zawieszony jest na wysokościach, niby w krajobrazach japońskich. Jest niewypowiedzianie piękny - ów kawałek odległej skały unoszącej się w powietrzu za sprawą mgły. Patrzę dalej, jak góra rozrasta się, schodzi wolno, majestatycznie po stopniach, aż przed oczami osiada na morzu łańcuch górski, wypełniając horyzont.
I jest wyspa.
Tak się zaczęła dla mnie Kreta, od nieba, jak bóstwo."
    To fragment "Labiryntu nad morzem", który jest dla mnie pozycją szczególną, bo od tego Kreta zaczęła się dla mnie, a dokładniej,  mała kreteńska wioska na jej zachodnim brzegu, niedotknięta stopami turystów, ostatni przystanek Europy. I kiedyś mój ostatni przystanek, na którym sobie wysiądę, z Herbertem pod pachą.
   Wiem, Herbert był poetą, a któż lepiej niż poeta potrafi uwodzić słowami, ale nie tylko o taki sposób uwodzenia chodzi.
     Wpadła mi ostatnio w ręce autobiografia Joanny Chmielewskiej. Życie pisarki podzielone na kilka tomów. Oprócz paru istotnych wydarzeń - zbiór głupstewek, błahych i banalnych opowiastek: o kupowaniu rękawiczek w Pradze, o nieumiejętności omijania chałupy na stoku narciarskim, o tym, że w dawnym Związku Radzieckim nie było przyzwoitych toalet, o wygranej na wyścigach i przegranej miłości. Chaotyczne, szarpane i irytujace, bo z mnóstwem dygresji. Życie spisane i sprowadzone do kilkuset kartek często bywa prozaicznie powtarzalne.
    A jednak gdyby nie sposób pisania, rzuciłabym to po kilkudziesięciu stronach. I znów uwiódł mnie język, zupełnie inny niż Herberta, ale jakże uroczy. Prosty, niewymuszony, za to obrazowy i tak bardzo nasycony emocjami, że razem z autorką omijałam tę chałupę, zaciskając zęby ze strachu. Jestem przekonana, że to właśnie on w dużej mierze przyczynił się do popularności pisarki. Jej charakterystyczne powiedzonka, zadziorny sposób komunikacji, dużo wykrzykników, styl nieco egzaltowany, ale jedyny w swoim rodzaju. Zdania czasem budowane w taki sposób, że mogłyby się przyśnić redaktorom i korektorom jako największy koszmar, co stanowi dowód na to, że zasady zasadami, ale język jest tworem żywym i zbytni purytanizm wcale mu nie służy.
    Wchodzę do księgarni i tak, jak inni szukają płyt, ja szukam książek. Nie czytam opisów na okładkach, tylko natychmiast zaglądam do środka. Jeśli słowa zabrzmią, jeśli w mojej głowie rozlegną się pierwsze, tryumfalne takty a serce na ułamek sekundy szybciej zabije - biorę.
    Niestety, takie chwile zdarzają się coraz rzadziej. Powszechnie postępująca unifikacja odbija się również na języku. Książki miewają język bezbarwny do bólu i do bólu ujednolicony. Nie wiem, czy to wina pisarzy, czy może wydawców, którzy lubią powielać sprawdzony schemat i wydawać osiemnastą z kolei książkę, różniącą się od innych tylko tym, że została napisana przez osiemnastego z kolei autora. Podobna okładka, ten sam język, powtórzona tematyka i sukces murowany.
     Na szczęście jest wiele sprawdzonych nazwisk, po które sięgam w chwilach, kiedy nie zależy mi na nowej historii, a jedynie pragnę poczuć tę przyjemną ekstazę wynikającą z obcowaniem ze słowem. Życzę sobie więcej Herbertów i Chmielewskich, którzy, choć tak różni od siebie, potrafili wypracować jedyny w świecie, własny, rozpoznawalny styl.
  
    

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Autor pod pręgierzem.

Rozmyślałam sobie dzisiaj o pewnej dyskusji, która wywiązała się na jednym z blogów, a dotyczyła roli autora w komercyjno - medialnym żywocie jego twórczości. Od czasu do czasu zdarza mi się czytać recenzje książek na blogach i zazwyczaj, kiedy w dyskusję włącza się autor omawianego dzieła - wypada to nad wyraz żałośnie.
   Autorów nawet rozumiem. Sama mam czasem ochotę wyskoczyć z komputera i nastukać recenzentowi, że nie zrozumiał nic z tego, co w pocie czoła urodziłam. Bohaterowie wielowymiarowi i głębocy - a on pisze, że płascy i płytcy. Akcja dynamiczna, z licznymi zwrotami - a tu czytam, że nudy i bezczynność. Wnikliwie i dogłębnie zanalizowane wydarzenia recenzent określa jednym, ale jakże treściwym słowem: sieczka. Nic, tylko się obrazić. I nawet się czasem obrażam, o czym przekonał się mój biedny komputer - niemy świadek fochów i niewybrednego słownictwa swojej pani. Strzelam sobie dąsa (chciałam napisać focha, ale jest wyżej), idę się wyżalić przyjaciółce na ten okropnie niesprawiedliwy świat i załamuję ręce nad beznadziejnym poziomem czytelnictwa. Niekiedy zuchwale posuwam się jeszcze dalej: wyobrażam sobie piękną rzeczywistość, gdzie czytelnicy obrzucają mnie kwiatami, spijając z moich ust każde słowo, a zachwycony tłum skanduje co efektowniejsze cytaty z moich dwunastotomowych Dzieł Zebranych. Czasem na pocieszenie otworzę sobie dobre wino i ... to by było na tyle.
   Niewielu rzeczy jestem w życiu tak pewna, jak tego, że nigdy nie będę wchodziła w jałową polemikę z kimś, komu nie podoba się to, co piszę. Najbardziej żałosną postacią na świecie jest autor, który zajadle broni swojej książki i nie ma żadnego znaczenia, czy używa merytorycznych argumentów czy ogranicza się do ciskania gromów.
   Żeby nie było nieporozumień: nikomu się nie podlizuję. Blogerzy czasami potrafią wysmarować takie farmazony na temat książki, że włos się na głowie jeży a człowiek zaczyna się zastanawiac, czy aby na pewno jest autorem owego dzieła. To nie ma nic do rzeczy. Książka napisana idzie w świat i trafia w różne ręce. Czasem znajdzie swojego czytelnika, a czasem trafi na kogoś, kogo rozbolały zęby od samego patrzenia na okładkę. I tak ma być, bo taka jest kolej rzeczy.
   Jeśli jakaś piosenka wyda mi się banalna, nie trafi w mój nastrój, nie poruszy i nie wejdzie mi do głowy, to choćby jej autor padł przede mną na kolana i w sposób wielce fachowy udowodnił, że się nie znam na muzyce - niczego to nie zmieni. No, może oprócz tego, że stracę szacunek dla twórcy, który tak słabo wierzy w wytwór swojej duszy i umysłu, iż uznał, że ten potrzebuje adwokata.
    Własnym oczom nie mogłam uwierzyć, kiedy na stronie pewnego bloga recenzującego literaturę fantazy, pod oceną pewnej książki znalazłam zjadliwy komentarz autora owej ksiązki, któremu  recenzja nie przypadła do gustu. Przyznaję, książki nie czytałam, ale recenzja napisana była rzeczowo, bez osobistych wycieczek, pokazywała dobre strony powieści, ale mówiła również o tych słabszych. Ja w każdym razie nabrałam na tę książkę ochoty.
    Autor powieści nie poczuł się jednak usatysfakcjonowany i na dowód tego zrobił coś, moim zdaniem, kuriozalnego. Mianowicie, zamieścił w komentarzach link do "lepszej" recenzji. Biedny, kompletnie nie był świadom, że wystawia sobie świadectwo i nie jest ono najlepsze.
    Moim zdaniem autorowi nie wolno robić takich rzeczy. Książka powinna obronić się sama, ewentualnie mogą to robić czytelnicy, jeśli uznają, że na to zasługuje. To, że komuś się nie podoba, nie znaczy, że jest beznadziejna - jako autorzy często o tym zapominamy i tak bardzo brak nam wiary we własną twórczość, że gotowi jesteśmy rzucać się do gardeł za każdą nieprzychylną uwagę. Najczęściej zasłaniamy się wtedy argumentami, że chodzi nam o "formę" tej uwagi. Guzik prawda! Chodzi o to, że każda krytyka boli, jak diabli, a już krytyka własnych wypocin szczególnie.
     Następnym kuriozum jest nawoływanie do, nazwijmy to umownie, uregulowania kwestii recenzji w internecie, żeby książki nie padały "ofiarą pseudorecenzentek". Chryste Panie! I jeszcze, żeby powstało pisarskie lobby, które miałoby się tym zająć. Pomijając absurdalność takiego pomysłu, w swojej naturze jest on przerażający. Rozumiem, że blogerki nieraz niepotrzebnie streszczają, wrzucają spoilery, w pierwszych zdaniach informują "kto zabił", ale na miłość boską, regulacja?! Oczyma wyobraźni widzę Szanowną Komisję złożoną z Mniej Znanych Autorów, która opiniuje bez zająknienia i tłumaczy głupiutkim szaraczkom, co kolega autor miał na myśli, lansując jedyną słuszną metodę interpretacji dzieła.
    Jak świat światem autorzy wszelkiej maści nie kochali recenzentów, nieważne, pseudo czy nie, i kochać nie będę, bo to nic przyjemnego stanąć pod pregierzem i dać się wychłostać. Jest na to tylko jedna rada: można pisać do szuflady.