czwartek, 31 maja 2012

Opowieści cmentarnej ciąg dalszy.

    Nie mogę znaleźć wydawcy na moją cmentarną opowieść. W jednym wydawnictwie usłyszałam, że gdyby to była powieść dla kobiet... Nie rozumiem. Czy to znaczy, że kobiety nie mają poczucia humoru a jedyną tematyką jaka je interesuje jest miłość w różnych odmianach i wariantach? Albo dzieci?
   Ostatnio wydawcy doszli do wniosku, że najpewniejszą grupą czytelniczą są właśnie kobiety i w związku z tym na nich nalezy się skupić, co nie jest trudne, bo jak powszechnie wiadomo kobieta ma mały mózg i nie jest specjalnie wymagająca. Wystarczy jakaś łzawa historia, ona go kocha, on ją niby też, ale niezbyt dokładnie, bo przy okazji kocha jeszcze jej byłą przyjaciółkę czy jakoś tak. Ona od niego ucieka i wiąże się z przystojnym leśniczym albo jeszcze lepiej byłym narzeczonym własnej córki. A wszystko w sielskiej scenerii Mazur, na Kaszubach albo na głuchej, aczkolwiek urokliwej wsi sandomierskiej.
    Po jakimś czasie odezwali się z innego wydawnictwa z pytaniem, czy może przypadkiem mam coś dla... kobiet. Przypadkiem zgłupiałam doszczętnie. Nie wiem już co znaczy "dla kobiet". Myślałam, że kobieta to taki sam gatunek homo sapiens jak mężczyzna. Tak samo zróżnicowana, mająca rozmaite gusta, zainteresowani, upodobania. Lubiąca kryminały albo powieść akcji. Tyrmanda bądź Mniszkównę. Gretkowską albo Balzaca. Albo i to i to. Otóż nie. Dowiedziałam się, że książki dla kobiet muszą się trzymać pewnego wzorca, jak poinformowała mnie jedna miła pani, co powiedziała, że się zna. Dodała jeszcze, że przyśle mi ten wzorzec mailem i jeśli uda mi się coś sklecić według niego - wezmą.
    W związku z tym kolejny fragment mojej cmentarnej grupy.

      Za wielką kępą splątanych rododendronów, którym powódź jakoś nie zaszkodziła, widniały resztki kaplicy. Najlepiej zachowały się drewniane wierzeje, solidne i potężne, z żelazną klamką, bardziej przypominające wejście do stodoły niż drzwi kaplicy. Osadzone na grubych trzpieniach podtrzymywały kamienne sklepienie, które z od drugiej strony było już tylko kupą bezładnie porozrzucanego budulca. Aż dziw, że nikt do tej pory ich nie ukradł! Zabytkowe i ozdobnie rzeźbione wrota z pewnością warte były majątek, a w miasteczku wszyscy kradli na potęgę.
      - Słuchajcie! – krzyknęła nagle Artystka. – Coś mi się przypomniało!
     - Czy ona zawsze musi robić takie efekciarskie wejścia? – skrzywiła się Starsza, ale szybko zamilkła, zaintrygowana tajemniczą miną Artystki.
     - Podsłuchałam kiedyś, jak rozmawiały dwie żywe, na cmentarzu. Akurat spać nie mogłam, a one siedziały na ławce obok. Nawet myślałam, że to te, tfu, Róże różańcowe kwiaty przyszły mi gwizdnąć, ale nie, to były inne. Mówiły właśnie o tym zalanym parku!  Że  przeklęte miejsce i że tu straszy.
    - Może ktoś od nas tu bywa? – wyraził przypuszczenie Ojciec Rodzina.
     - Od nas?! – prychnęła Gruba Dama. – Do zamku im się nie chce tyłków ruszyć, chociaż mają dwa kroki, a tu mieliby się zapuszczać? Ostatnio w ogóle coraz trudniej kogoś z grobu wyciągnąć… - westchnęła z żalem. – Kiedyś to były spotkania! Te dyskusje do białego rana, zabawy…
    - Do rzeczy! – przerwał Górnik. – I co z tego, że straszy? Chyba się nie boicie?
    - Nie rozumiecie?! – Młodsza w mig pojęła, co Artystka ma na myśli. - To z pewnością ona! Ktoś tu musiał widywać Kobietę z Klasą. Przecież dziwne, że do końca tego nie rozkradli! Zobaczcie! – wskazała ręka na drzwi. – Za to można by wziąć niezłą sumkę! Widocznie czegoś się bali! – zakończyła z tryumfem. (W tym miejscu autorka poczuła się nieco zaniepokojona. Przemyślenia Młodszej zbyt często pokrywały się z jej własnymi.) – A to znaczy – dodała Młodsza  - że jesteśmy na tropie!
    - Kapitan Sowa się znalazł – burknęła Starsza.
    - Dlaczego sowa? – nie zrozumiała Młodsza, choć wyczuwała, że nie o komplement tu chodzi.
    - Taki serial był, pani jest za stara, żeby pamiętać… to znaczy za młoda, chyba… – Górnik podrapał się po głowie nie mogąc zlokalizować wieku Młodszej względem serialu. - Ale co racja, to racja – oświadczył. – Tak może być, jak pani mówi. Ludzie nie przychodzą, bo się boją, że straszy, a skoro to nikt od nas, to moja logika podpowiada, że to może być ta, której szukamy.
     Maryś z Romkiem nie brali udziału w dyskusji. Obchodzili zrujnowaną budowlę, uważnie się jej przyglądając i obmacując poczerniałe ściany.
     - Ten park należał kiedyś do zamku… - zaczął Maryś w zamyśleniu. – Mówią, że pod zamkiem są lochy, które ciągną się przez wiele kilometrów…
     - Myśli pan…?
     - Co tu po próżnicy gadać! –  Gruba Dama dosłyszała rozmowę. – Trzeba sprawdzić! – oświadczyła dobitnie i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, ścisnęła sobie nos palcami, jakby zamierzała nurkować, zamknęła oczy i zapadła się pod ziemię. Po kilku sekundach była z powrotem.
     - Wolna przestrzeń! – wykrzyknęła podekscytowana. – Trochę mokro i korzenie zwisają, ale poza tym, jak w domu!
Bez słowa uzgodnienia reszta towarzystwa zrobiła to samo.
   
       Znaleźli się w wąskim, częściowo zalanym wodą korytarzu. Jeśli nawet przed chwilą wydawało im się, że na dworze jest ciemno, dopiero tutaj przekonali się, co znaczy określenie egipskie ciemności. Mimo, że większą część dnia spędzali pod ziemią, na ogół wtedy rozkoszowali się snem wiekuistym, a do tego, jak wiadomo światło jest niepotrzebne. Dlatego teraz poczuli się nieswojo.
     - To niesprawiedliwe – szepnęła Artystka, usiłując coś zobaczyć. – Przenikać możemy, ale świecić to już nie. Między bajki włożyć te wszystkie historie o świetlistych zjawach. Jakbym była świetlista, to bym się teraz w tym łajnie nie babrała – mruknęła, mając na myśli cuchnący szlam, pokrywający dno korytarza. – Widziałabym, gdzie nogi stawiać…
     - Niech pani nie jęczy! – w Ojcu Rodzinie odezwał się duch harcerza. – Zrobimy jak na nocnych podchodach! Niech każdy położy obie ręce na ramieniu osoby, która stoi przed nim i w ten sposób się nie pogubimy. No, raz dwa! Pan Poeta na pani Pasażerce…
     - Ale ja nie chcę być ostatnia! Boję się! – zaprotestowała Młodsza, odsuwając nieznacznie Pasażerkę i przepychając się do przodu. – Mogę tu?
     - Proszę, oczywiście… - Pasażerka nie wyglądała na zadowoloną, ale posłusznie zwolniła miejsce koło Poety. – To ja w takim razie na panu Romanie…
     - Po co tam zaraz tak oficjalnie… Romek jestem – Trendy Romek szarmancko szurnął butami, ale wyszło z tego chlupnięcie.
      - Nora – Pasażerka uśmiechnęła się zalotnie, czego jednak Romek nie mógł zauważyć z powodu ciemności.
     - Gdzie? – zdziwiła się Starsza. – Pan Marian mówił, że lochy…
     Młodsza, tłumiąc śmiech, szturchnęła ją w ramię.
     - Cicho, imię takie durne…
     Po krótkich przepychankach kondukt został wreszcie sformułowany. Prowadził Maryś, wiodąc za sobą Grubą Damę, a pochód zamykał Górnik, popychając przed sobą Artystkę, która co chwilę zaplątywała się we własną sukienkę. Obie ręce miała zajęte, więc nie mogła w żaden sposób jej podtrzymywać. Górnik, słysząc jak co chwila biadoli pod nosem, pomyślał, jakie to szczęście, że pochowano go w spodniach.
     Ponury korytarz ciągnął się i ciągnął. Czasem mieli wrażenie, że opada w dół, a wówczas wędrówka stawała się jeszcze bardziej uciążliwa. Splątane korzenie drzew i innych roślin tworzyły gruby kożuch u sufitu i raz po raz ktoś zahaczał o nie głową. Wszędzie śmierdziało stęchlizną i szlamem. W dodatku było ciasno; niekiedy ściany tak bardzo zbliżały się do siebie, że pozostawał jedynie wąski przesmyk.  Naraz Gruba Dama podniosła larum, bo zdradziecki korzeń chwycił ją za włosy. Musieli przystanąć, a Poeta i Maryś ostrożnie ją uwolnili.
    - Moją jedyną ozdobę mogłam stracić! – zawołała z rozpaczą, po omacku usiłując odtworzyć zrujnowaną fryzurę. – Śmierdzę jak cap! Mam dość! – dodała płaczliwie i jednym gwałtownym ruchem uniosła się w górę, zamierzając wydostać na powierzchnię.
     Rozległ się głuchy łoskot, a zaraz potem wszyscy usłyszeli jej krzyk.
     - Co się dzieje?! – zaniepokoił się Romek, wyciągając ręce w ciemności. – Halo! Proszę pani! Jest pani tu jeszcze?
    Gruba Dama bełkotała coś bez sensu.
    - Co jest, do cholery?! – zdenerwował się Górnik. – Uważaj, gdzie leziesz! – wrzasnął ze złością, bo ktoś popchnął go na ścianę. – Nie rozpychać się!
    Gruba Dama w dalszym ciągu wydawała z siebie nieartykułowane jęki.
     - O boże, nic nie widzę! Niech ktoś nią potrząśnie, bo się zacięła! – zażądała Artystka. – I dlaczego ciągle jest tutaj? Miała iść na górę!
   Gruba Dama w końcu odzyskała mowę.
     - Nie mogłam przeniknąć – wystękała trochę wyraźniej. – Nie dało się! Wyrżnęłam głową w jakiś kamień aż mi się ciemno przed oczami zrobiło. Język sobie chyba przygryzłam…
    - Bez przesady! – z politowaniem zaprotestowała Starsza.
    - No co, naprawdę czuję, jakby bolało!
   Z ciemności dobiegł głos Marysia.
    -  Może trzeba było trochę z boku, tu są kamienie…
    - A od kiedy to kamienie przeszkadzają? – zdziwił się Poeta, po czym sam spróbował przeniknąć. Reszta poszła w jego ślady.
     - Nie da się! –  zdruzgotana Pasażerka pomasowała sobie czubek głowy. Już zdążyła się przyzwyczaić do tego sposobu poruszania i uważała go za bardzo praktyczny. – Utknęliśmy! Jesteśmy uwięzieni! – wykrzyknęła histerycznie. Jej głos odbił się echem od ścian i zniknął w czeluści pustego korytarza przed nimi.
      Zapadła grobowa cisza. Mogłoby się wydawać, że bohaterowie tej opowieści powinni być przyzwyczajeni do przebywania pod ziemią. Jednak co innego leżeć w wygodnej trumnie, obitej wewnątrz błyszczącym, delikatnym jedwabiem, rozkosznie szeleszczącym przy każdym ruchu, z miękką poduszką pod głową, z możliwością natychmiastowego jej opuszczenia, a co innego być uwięzionym w cuchnących, mokrych kazamatach. Na wędrowców padł blady strach.
      Po długiej chwili, przerywanej jedynie posapywaniami Starszej, rozległ się głos Górnika.
     - Ja pitolę, ale bryndza…

poniedziałek, 21 maja 2012

Czas sprzedawców.

    Sobotni wieczór, w telewizji program z udziałem śpiewających amatorów. Po zakończonym wystepie jedna Ładna Pani krzyczy zza jurorskiego stołu do Nieśmiałego Wykonawcy, ściskającego mikrofon w spoconych rękach: pokaż, że jesteś dobry! przekonaj nas, że warto w ciebie zainwestować! sprzedawaj się trochę skuteczniej!
   Nieśmiały Wykonawca ma anielski głos, który zabiera mnie w inne rejony świadomości, jest wrażliwy i ma na wierzchu emocje, delikatne jak pajęcze nitki, ale nie ma siły przebicia. Nie jest sprzedawcą, tylko artystą. Myślę sobie, iż wychodzi z założenia, że jeśli jego muzyka nie zdołała przekonac Ładnej Pani zza jurorskiego stołu - to nie istnieje już nic, co mogłoby to zrobić.  Pani zza stołu nie wróży mu kariery: otwórz się, wywal bebechy, pokaż, że jesteś gość! Nie możesz stać tu i przepraszać, że żyjesz!
    Czas sprzedawców. Można kręcić przysłowiowy bicz z piasku, wystarczy tylko wszystkich przekonać, że nie ma bez niego życia. Sprzedawca jest ważniejszy niż produkt, który sprzedaje. Jeśli ma zacięcie i talent jak drobni żydowscy sklepikarze w przedwojennym Tomaszowie Lubelskim, karierę ma jak w banku: piosenkarza, muzyka, showmana a nawet pisarza. Talent muzyczny czy literacki jest rzeczą drugorzędną. Naiwne jest myślenie, że w dzisiejszych czasach sztuka się sama obroni. Gdyby Szopen żył dzisiaj i tworzył sobie siedząc w swoim dworku w Żelazowej Woli, nie zabiegał o poklask (czyt: nie próbował się sprzedawać) a nie daj boże nie miał telewizora czy internetu, istnieje spora szansa, że świat nigdy by o nim nie usłyszał. Zresztą nos miał jakiś taki... niemedialny.
    Mam w sobie głęboko zakorzenioną niechęć do sprzedawania. Nie mogę znieść artystów, którzy  wyskakują z każdego miejsca jak diabeł z pudełka, przekonani, że najważniejsze, żeby o nich mówili: nieważne, dobrze, czy źle. Pół biedy, jeśli potrafię takiego sklasyfikować: dziennikarz, aktor, solista... Gorzej, kiedy znam jego żonę, wiem, co jada na śniadania i jakim autem jeździ, a nie mam bladego pojęcia z jakiego powodu w ogóle go kojarzę...
    Wracając do Niesmiałego Wykonawcy: mocno wierzę, że choćby zaszył się w najbardziej ciemnym kącie i nie zniżał do fikania koziołków, żeby wszystkich przekonać, jaki jest fajny - i tak znajdą się ludzie, dla których jego muzyka będzie ważna, bo jeśli widza, czytelnika, słuchacza nie przekona "produkt", to nie pomoże choćby najbardziej sprawny sprzedawca.  
  

niedziela, 20 maja 2012

Jak nie napisałam powieści.

Przeniosłam się z pisaniem na taras. W domu chłodno, przyjemnie, ale w końcu nie żyjemy w tropikach i każdy słoneczny upał ustapi kiedyś miejsca mrocznej, ponurej szarudze więc dopóki się da trzeba korzystać z dobrodziejstw aury. Tym bardziej, że przyjemną, bo odległą starość mam zamiar spędzić w którytmś z krajów śródziemnomorskich więc postanowiłam spróbować jak to jest kiedy słońce nie służy wyłącznie do opalania. Z ogrodu dolatuje słodki zapach miododajnego, srebrzystego oliwnika z niepozornymi kwiatkami.... Włączam komputer.
     Tawerna "U Vassilisa" położona była na wysokim klifie, niemal przy samej plaży. Z kamienistego tarasu na którym rozstawiono stoliki roztaczał się widok na tajemniczą, bezkresną czerń, upstrzoną gęsto maleńkimi, świetlnymi punktami. Na południu, w oddali, gdzieś wysoko ponad linią horyzontu pulsowały miarowo czerwone światła wiatrowych elektrowni, a w dole pod nimi złociły się nitkami światła miasteczka...  Czy oliwnik jest północnym krewnym drzewa oliwnego? Taki sam szarosrebrny kolor, ale inny pokrój. Sprawdzam, nie jest. Należy do gatunku oliwnikowatych w przeciwieństwie do oliwki, która wywodzi się z oliwkowatych. Jedna literka i zero pokrewieństwa.  Z rozłożystego figowca nad stolikiem zwieszały się dojrzałe owoce. Przy samym pniu ktoś powiesił warkocze czosnku. - Wiesz, co to jest? - Giorgios sięgnął ponad głowę. - Figa. - Dla Kreteńczyka to coś więcej - usmiechnął się i podał Julii wydłużoną, fioletową kulkę.... Dlaczego główki tych filetowych petunii jakoś tak smętnie zwisają? Nie trzeba wielkiej bystrości, żeby stwierdzić, że cierpią na brak wody... Konieczna natychmiastowa reanimacja! Po kilku chwilach jest po sprawie: krople życiodajnej wody błyszczą na zwiniętych w trąbki listkach. Julia naraz zrozumiała dlaczego przez cały czas mimo brudnego ubrania i niestrzyzonej dawno brody sprawiał wrażenie honorowego, pełnego godności i dumy. Była w nim jakaś niepokojąca hardość, schowana pod przykrywką uprzejmości i dobrego wychowania. Jednak miała pewność, że gdyby przyszło mu walczyć o coś, co jest dla niego najważniejsze - nie zważałby na dobre wychowanie... Przyszedł kot Henryk. Łasi się i mruczy, ociera o kolana nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości: jeść! Porzucam komputer; wobec kocich wymagań jestem bezradna. Gdyby Henryk umiał mówić i zażyczył sobie świeżej polędwicy w środku nocy - bez wahania wyruszyłabym na poszukiwania całodobowego mięsnego. Na szczęście nie umie. Na dźwięk otwieranej puszki nagle zlecieli się wszyscy koci mieszkańcy mojego domu. Zjedli w kilka chwil a następnie zaczęli domagać się należnych im karesów. Mam strasznie rozpieszczone i głodne czułości koty... Więcej czasu zajmuje mi ich głaskanie i mizianie niż karmienie.
   Koty nakarmione i wypieszczone, petunie podlane, oliwnik sklasyfikowany. Zasiadam znowu do pisania. Nie zdążyłam przysunąć fotela do stołu, kiedy naraz z głebi ogrodu dolatują rozpaczliwe piski i skrzeki. Porzucam fotel i o mało nie łamiąc sobie nóg lecę sprawdzić. Kot Henryk złapał małego wróbla, który właśnie uczył się latać. Rodzina wróbelka obsiadła najbliższy świerk i podniosła raban zdolny ogłuszyć głuchego. Kot Henryk nie zamierzał skonsumować wróbelka od razu, najpierw chciał się nim pobawić. Nie czekając na bardziej dramatyczny rozwój akcji jednym susem dopadam Heńka mordercę i wyrywam mu z pyska potencjalną ofiarę. Wróble drą się jeszcze bardziej. Stoję na środku ogrodu z cudem ocalałym i zastanawiam się co teraz mam z nim począć. Zostawić? To Heniek zeżre z pewnością. Zanieść do gniazda? Cholera wie, gdzie to gniazdo... W końcu zanoszę na płaski dach tarasu z życzeniami, żeby go rodzice znaleźli i wracam do pisania. Kiedy przyjechał po nią wieczorem.... Magda! Schowaj pranie, burza idzie. Wreszcie trochę popada! Sąsiadka zza żywopłotu pojawia się nieoczekiwanie z radosną nowiną więc nie pozostaje mi juz nic innego jak zaproponować jej kawę i pyszne szparagi polane masełkiem, które i tak miałam potem ugotować więc właściwie  mogę teraz.
    Wieczorem zwinęłam z tarasu cały pisarski majdan. Jeśli mam skończyć książkę w tym stuleciu muszę taras  omijać szerokim łukiem.
  

środa, 16 maja 2012

Sport, emocje i testosteron.

  Wczoraj na własnej skórze doświadczyłam jaką wybuchową mieszanką mogą się stać emocje sportowe w połączeniu z męskim testosteronem. W kontekście zbliżającego się ogólnonarodowego szaleństwa zimny pot mnie oblewa, zwłaszcza, że owo doświadczenie było raczej w skali mikro.
   Pojechałam odebrać mojego sześcioletniego syna z treningu piłki nożnej. W związku z tym, że wcześniej miałam jedno ważne spotkanie - byłam w stroju dość "reprezentacyjnym", co w moim wydaniu oznacza, że miałam po prostu wysokie obcasy. Przyjechałam za wcześnie i kiedy weszłam na salę trwał własnie mecz. Kilkunastu szkrabów wzrostu siedzącego psa z zacisniętymi szczękami i żądzą mordu w oczach kłębiło się wokół piłki, a na trybunach dookoła podskakiwali niemniej podekscytowani ojcowie. Na mój widok oderwali na chwilę wzrok od boiska, przenieśli go na mnie, na dłuższą chwilę zatrzymując na nogach, po czym powrócili do wydawania nieartykułowanych, a zagrzewających do walki okrzyków, pozostawiając mnie w niepewności, czy mam tak beznadziejne nogi czy może mecz taki interesujący...
    Prowizoryczne trybuny zbudowane z ławek poustawianych jedna na drugiej nie wyglądały zachęcająco, szczególnie dla kogoś w wąskiej spódnicy. Zaniechałam zatem wdrapywania się na górę i stanęłam z boku jednocześnie podziwiając strategię mojego syna, który przez większą część meczu rozmawiał z bramkarzem, zupełnie ignorując grę, kiedy akcja przenosiła się na połowę boiska przynależną do przeciwnika. Dzień wcześniej wytłumaczył mi ową strategię: mamo, po co ja mam latać za piłką i się męczyć, ja pilnuję, żeby bramkarz nie wpuścił gola, a oni w końcu i tak przylecą pod naszą bramkę. W pewnym sensie nawet miał rację: po chwili kłębiąca się gromada znalazła się obok niego i kiedy przeciwnik usiłował strzelić gola drużynie mojego syna, ten jak opętany zaczął wrzeszczeć na bramkarza, że ma bronić. I bramkarz obronił.
   Nie znam się na piłce nożnej, ale może każdemu bramkarzowi przydałby się taki osobisty "motywator". Tak na marginesie dodam, że mój syn został bohaterem tego meczu...
    Drużyna przeciwna nie przewidziała gracza na takiej pozycji i w związku z tym mecz przegrali. Ale zanim to nastąpiło, skłębiona, wrzeszcząca czereda, w pogoni za piłką poczęła zmierzać w moim kierunku. Możliwe, że nie powinnam była kopnąć tej piłki, w końcu mnie nikt do tego meczu nie zapraszał, ale spanikowałam i zrobiłam to, co pierwsze przyszło mi do głowy. Kłębowisko sześciolatków skojarzyło mi się z kłębowiskiem węży, zwłaszcza, że poruszali się tak jakoś wijąco, a niektórzy nawet posykiwali. Kopnęłam więc tę nieszczęsną piłkę, byle dalej ode mnie i traf chciał, że wylądowała nieopodal bramki przeciwnika, zakładając oczywiście, że przeciwnik mojego syna, to również mój przeciwnik. Reszty dopełnił jeden z "naszych"...
    W tym momencie rzucił się na mnie tłum mężczyzn... W innej sytuacji mogłoby to być nawet dość interesujące, ale zważywszy, że był to tłum wściekłych ojców, w większości przynależnych do drużyny przeciwnej - nie było. Aprobujące spojrzenia, którymi obdarzyli mnie gdy weszłam ustapiły miejsca wściekłym iskrom, krzesanym z oczu i nieartykułowanym okrzykom wydawanym głośno i kolektywnie. I chociaż doskonale wiedziałam, co chcą mi powiedzieć, uznałam, że muszą się bardziej postarać, jeśli chcą, żebym zrozumiała... Jeśli bełkoczą - trudno, sami są sobie winni. Zwłaszcza, że mój syn i jego drużyna krzyczeli na mój widok: hip hip hurrra i to podobało mi się o wiele bardziej.
Co ten sport wyrabia z facetami!
   

piątek, 11 maja 2012

Chłopaki nie płaczą....

   


Alicja w krainie konieczności - Magdalena Kawka    Przeczytałam na którymś z portali recenzję "Alicji w krainie konieczności". Pani Marta pisze tak: "Nie istnieją żadne racjonalne podstawy, żeby zdrowa, inteligentna kobieta dokonywała w życiu takich wyborów i zachowywała się jak przysłowiowa ofiara losu. Nie przekonała mnie. Nie wierzę jej."
   No cóż, widocznie zabrakło mi umiejętności wiarygodnego zbudowania historii. Przykro mi z tego powodu, ale jednocześnie jestem przekonana, że takich kobiet pełno dookoła. Kobiet gotowych do poświęceń, skłonnych do rezygnacji ze swoich marzeń, ba!, nawet takich, które tych marzeń nie ośmielają się mieć. Zawsze coś innego okazuje się wazniejsze: dobro rodziny, szczęście dzieci i cała sterta powinności, złośliwie wygladających z każdego zakątka życia. Matka , żona i kochanka najbardziej boi się łatki: egoistka.
   Nawet jeśli stereotypy nie są wyrazem myślenia indywidualnego tylko kolektywnego, to jednak na drodze socjalizacji przyswajamy pewien zestaw pojęć, który później buduje naszą tożsamość i sposób myślenia o świecie. Teoretycznie wiemy, że i chłopców i dziewczynki powinno się wychowywać w jednakowy sposób, a ponieważ funkcjomujemy w środowisku społecznym więc tak czy owak będą przyswajali sobie rzeczy, które później pozwolą im pełnić określone role społeczne. Jednak i tak idziemy o ten krok za daleko: matki zazwyczaj są przerażone, kiedy kilkuletni chłopiec woli bawić się lalkami, a nad dziewczynką łażącą po drzewach ręce załamuje pół rodziny.
   Sama powtarzałam mojej kilkuletniej wówczas córce, że dziewczynki muszą być grzeczne, mieć czystą sukienkę, dbać o siebie i się szanować (to ostanie, to tekst Babci, tyleż enigmatyczny, co wymowny). I moja córka wyrosła na "grzeczną dziewczynkę", która prędzej zrezygnuje z marzeń, niż sprawi komuś przykrość. Nie umie o siebie walczyć, nie jest asertywna, za bardzo liczy się z opinią otoczenia... Dlaczego nie wkładałam jej do głowy, że dziewczynki mają w życiu trochę trudniej niż chłopcy i w związku z tym muszą być bardziej uparte, bardziej konsekwentne w dążeniu do celu; muszą lubić siebie i nie zrażać się pierwszym niepowodzeniem. Realizować swoje marzenia, nawet jeśli komuś się to nie podoba. Owszem, pomagać, pochylać się nad innymi, ale jednocześnie umieć powiedzieć dość, kiedy czyjeś oczekiwania stają się nie do zniesienia, tłamszą i nie pozwalają oddychać.  Nie pozwolić się wykorzystywać ani tym bardziej wtłoczyć w stereotyp kobiety skłonnej czyjeś dobro przedkładać ponad własne marzenia.
    Bohaterka "Alicji..." została wychowana na "grzeczną dziewczynkę". Grzeczna dziewczynka nie zastanawia się, czy jej życie jest szczęśliwe. Ona nieustannie myśli o innych i czuje się odpowiedzialna za cały świat. Gdyby czuła się z tym dobrze - w porządku. Ale tak nie jest. Spełnia pokładane w niej nadzieje i oczekiwania, jest na każde wezwanie siostry, zajmuje się jej dziećmi, znosi humory matki i usprawiedliwia męża, który zazwyczaj nie ma dla niej czasu. Na własne życzenie wpada w pułapkę, z której nie umie się wydostać. Pomału zaczyna do niej docierać, że tylko taka sytuacja jest w stanie sprawić, że czuje się potrzebnym, wartościowym człowiekiem. Jakby tylko świadectwo innych było w stanie usprawiedliwić jej istnienie. Najsmutniejsze, że owa kraina konieczności nie jest rzeczywistością zbudowaną przez innych; to świat, który stworzyła sobie sama. Powstał w jej głowie, sercu i nie wyobraża sobie innego życia, jednocześnie czując się jak więzień.
    Kiedy w jej życiu zachodzą istotne zmiany i wydawałoby się, że już nieczego nie musi, podejmuje decyzje, których nie może pojąć pani Marta. Zamiast iść za głosem serca i wreszcie pomyśleć o sobie - zachowuje się jak przysłowiowa ofiara losu. Kraina konieczności znowu tryumfuje.
    Obiecałam sobie kiedyś, że jeśli będę miała drugą córkę - powiem jej, co jest najważniejsze w życiu kobiety. Pozwolę jej w białej sukience wdrapać się na kombajn, jeśli będzie miała ochotę zobaczyć, jak wygląda świat z takiej pozycji. Nie będę wtłaczała do głowy, że ma być grzeczna, tylko szczęśliwa. Urodził się jednak chłopiec. Ale już wiem na pewno: nigdy nie usłyszy ode mnie, że chłopaki nie płaczą...

wtorek, 1 maja 2012

Syndrom mojej Babci.

   Natchnęła mnie perspektywa kilkudniowego nieróbstwa. Do napisania mnie natchnęła, nie do roboty:) Kiedy siedzę na sofie i bezmyślnie gapię się w telewizor albo wyleguję na leżaku w ogrodzie i równie bezmyślnie przewracam strony w gazecie od razu staje mi przed oczyma moja Babcia, która nie znosiła "nicnierobienia". Mówiła, że wtedy człowiek kradnie czas Panu Bogu.
    Babcia była w ciągłym ruchu. Im bardziej kurczył się jej ziemski czas, tym szybciej się poruszała. W obawie, że jak przystanie i odpuści - już się nie podniesie. I tak też się w końcu stało. Usiadła i umarła.
    Pamiętam jaka była nieszczęśliwa, kiedy rodzina sprawiła jej pralkę automatyczną. Eh, bezmyślni, okrutni ludzie... Pojęcia zielonego nie mieli, że w zamian zabrali jej coś znacznie cenniejszego: spokojną powtarzalność dni i płynące z nich poczucie sensu.
    Do tej pory czwartek był dniem prania. Od samego rana Babcia krzątała się po kuchni i jak generał planujący ważną bitwę dyrygowała córkami: nastaw wodę, przynieś balię, rozwieś sznury. Przepasana kolorowym fartuchem była ważna, potrzebna i miała poczucie, że robi coś ważnego, choć tak powszedniego. Pranie było męczące, ale dawało poczucie dobrze wykonanej roboty. Kiedy zastępy poszewek, ręczników i prześcieradeł karnie suszyły się na sznurach Babcia zadowolona i zmęczona zasiadała w swoim ulubionym fotelu na biegunach i w nagrodę czytała książkę aż do późnego wieczora.
    Kiedy w kuchni stanęło czeskie dzieło myśli technicznej, Babcia jakby oklapła. Przez jakiś czas próbowała jeszcze przestrzegać zasady, że pranie odbywa się w czwartki, ale w końcu sama doszła do wniosku, że w takiej sytuacji nie ma to żadnego sensu. Brała więc niski stołeczek, lokowała się naprzeciwko szklanego bębnowego okienka i pilnowała. Nie wierzyła, że kwadratowa, bezduszna maszyna potrafi w kwestii prania to samo, co Babcia - generał. Kiedy pralce zdarzyło się wciągnąć pod bęben jakąś część garderoby, Babcia tryumfowała i następne pranie robiła w misce. Jestem przekonana, że gdyby nie nieuchronny odpływ sił - w końcu by się jej pozbyła. W każdym razie nigdy jej nie polubiła.
    Podobnie było z podlewaniem ogrodu. Gumowe, nieskręcajace się węże, końcówki rozpylajace wodę na różne sposoby, systemy zraszania i nawadniania - wszystko to Babcia miała w głębokim poważaniu, żeby nie napisać dosadniej... Ona wierzyła tylko konewce. Lubiła patrzeć, jak jednostajny, spokojny deszczyk konewkowy pada na pierzastą czuprynę marchewki i nikt nie był w stanie jej przekonać, że naprawdę nie musi się tak męczyć. I chyba w tym tkwiło sedno: moja Babcia  
l u b i ł a  się męczyć. A potem lubiła po tym zmęczeniu zasłużenie wypocząć.
     Może to było takie pokolenie, które ceniło pracę, a najbardziej tę, wykonaną własnoręcznie. Dostałam od Babci w spadku niekompletne geny, które są moim przekleństwem. Nie cierpię bezczynności, "nicnierobienia", bezmyślnego gapienia się w telewizor, ale jednoczesnie wyhodowałam w sobie wielkiego lenia, którego potwornie trudno zmobilizować do działania. Zabrakło genu pracowitości i dlatego zdarza się, że czas przecieka mi przez palce, a jednocześnie krzesło parzy w tyłek, bo wiem, że w końcu powinnam posadzić te biedne ciemierniki, które już dwa tygodnie więdną w kartonie.
    Eh, Babciu, żebyś Ty wiedziała jak trudne jest bycie aktywnym leniem, a dowodem na to, że coś takiego w przyrodzie jednak istnieje jest Twoja osobista wnuczka.